czwartek, 5 grudnia 2019

Od Lothara - Misja 2

Po ostatniej misji wywiadowczej miałem tydzień wolnego. Nie był mnie i Reverie przez prawie dwa tygodnie, a całe zadanie, jakie nam powierzono było bardzo trudne i męczące. Najlepszym dowodem na to był nasz kompan, który został bardzo poważnie ranny, a jego stan był krytyczny i najprawdopodobniej nie będzie w stanie wrócić do pracy... Stracił mogą od kolana.
Tego dnia chciałem spędzić trochę czasu w stajni, zajmując się resztą końmi. Ojciec mnie poprosił o przygotowanie paru koni na sprzedaż ja targi, które mają się odbyć za tydzień. Ubrany w robocze ubrania, wyszedłem z domu, kierując się w stronę stajni. Nagle obok mnie pojawiła się kobieta w brudnej sukience i nieuczesanych włosach. Wyglądała na bardzo zmartwioną i zmęczoną, coś ja trapiło, ale nie wiedziałem co. Nie znałem ją, ale wydawało mi się, że coś chciała od mjej rodziny.
- Dzień dobry, wie pan gdzie jest członek rodziny Warrington? Bardzo proszę o pomoc! - wydusiła z siebie, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- To dobrze pani trafiła, nazywam się Lothar Warrington, miło mi - przedstawiłem się spokojnym tonem.
- O jak dobrze! - w jej głosie słyszałem wielką ulgę. - Potrzebuję waszej pomocy! Błagam! Oddam ci całe swoje oszczędności! - dodała, chwytając mnie a za rękę. Po jej policzku spływały łzy.
- Czemu pani do nas przychodzi? Nie mówię pani, żeby sobie poszła, ale chcę po prostu wiedzieć - zapytałem się zaciekawiony. Czasami do nas ludzie przychodzili, gdy potrzebowali pomocy przy koniach, czy potrzebowali jakiegoś wsparcia materialnego, ale ta nieznajoma kobieta nie wyglądała na taką, co potrzebowała żadnych z tych usług.
- Mój syn wczoraj wyszedł z kolegami na pole i do tej pory nie wrócił! On ma tylko siedem lat! Martwię się, jak to matka... Nigdy tak długo nie był poza domem! A ja jestem biedna, nie mam pieniędzy, aby się zgłosić u króla... A moi przyjaciele polecili mi was. Błagam... Pomóżcie... Mąż mnie zabije, gdy wróci! - jej ciało drżało ze strachu, czułem jej trzęsące się dłonie na jej dłoni. W jej oczach widziałem strach, zmartwienie i panikę. Jeszcze trochę, a byłby o krok od szaleństwa. Położyłem dłoń na jej dłoniach i delikatnie się do niej uśmiechnąłem.
- Znajdę go, obiecuję - powiedziałem pewnie. - Ale proszę zostać u nas. Dopóki nie wrócę, to niech pani pomoże stajennemu przy czyszczeniu koni i boksów. - dodałem i zawołałem stajennego, Jakuba. - Znajdź tej pani jakąś pracę na jeden dzień. Niech zarobi trochę - szepnąłem mężczyźnie na ucho.
- Jasne, a ojciec ma wiedzieć? - zapytał się dość zdziwiony moją decyzją.
- Jak tam chcesz, ale nie spuszczaj ją z oka - odpowiedziałem, zerkając na spanikowanej kobiecie. - To do zobaczenia - pożegnałem się i wróciłem do domu. W drzwiach natknąłem się na siostrę, która spojrzała się mamie pytająco. Wyjaśniłem Reverie, że jadę na poszukiwania zagubionego dziecka. Jej odpowiedź była coś w stylu: „Aha, powodzenia, ale nie zabij się po drodze”. Pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do swojego pokoju. Przebrałem się i chwyciłem swój dwuręczny miecz. Poszedłem od razu do stajni, gdzie czekała na mnie osiodłana Dama, a obok niej stał Jakub.
- Przyda ci się już gotowy koń - powiedział, podając mi klacz. Spojrzała się na mnie spokojnym wzrokiem, cicho rżąc, jakby miała do mnie wyrzuty, że po ostatniej misji nie odpoczęła wystarczająco.
- Dzięki Jakubie - uśmiechnąłem się do mężczyzny. Dosiadłem wierzchowca i stępem pojechałem w stronę pola, na którym się chłopcy bawili. Po drodze zaczepiali mnie starzy znajomi. Byli zaskoczeni moją obecnością w mieście tuż przed ważnymi wydarzeniami jakie stanowiły te targi koni. Tłumaczyłem, że byłem na przejażdżce, nie chciałem mówić o tragedii, którą spotkała tą biedną matkę. Do czasu aż napotkałem na kolegę z pracy, który niedawno też wrócił z misji. Przedstawiłem mu całą sprawę, bo może podczas zwiadów, coś zauważył albo słyszał. Miałem rację, on wiedział więcej ode mnie. Chodziły pogłoski, że w pobliskim lesie czaił się krzykacz. Nigdy go wcześniej nie było, ale teraz wyjątkowo blisko podszedł do wiosek. Co ciekawe, nikt się tym jakoś nie zainteresował, więc wciąż pozostawała ona plotką. Byłem jednak zaniepokojony tym faktem. Liczyłem na to, że w rzeczywistości chłopca spotkało coś mniej nieprzyjemnego niż zagubienie się w lesie, podążając za głosem krzykacza. Pożegnałem się z kolegą i pojechałem w swoją stronę. Gdy byłem wystarczająco daleko od ludzi i potencjalnych gapiów, przywołałem duszę trzech kotów. Jeden położył się na ziemi, tak jakby chciał spędzić cały dzień na śnie, ale szybko przywołałem go do porządku. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Zbadajcie teren - rozkazałem. Wszystkie trzy rzuciły się w różne strony. W międzyczasie, przywołałem duszę psa. - Zostań przy mnie, węsz i dawaj znać - powiedziałem mu. Pies szedł w stronę bagien. Dama zaczęła się zachowywać niespokojnie, rzucała łbem i coraz częściej stawała i rozglądała się. Bała się czegoś. Coś się kryło za krzakami i to właśnie niepokoiło klacz. Poklepałem ją po szyi, aby ją uspokoić. Za wiele to nie pomogło. Po paru minutach poczułem silny zapach zgniłych ciał. Obecność truchłów równało się z obecnością ghouli lub utopcami. Klacz już nie chciała wejść do ciemnego lasu.
- No dobrze, zostań tutaj, jak coś to uciekaj - powiedziałem, zeskakując z wierzchowca. Razem z duszą psa skierowałem się w głąb lasu. Nagle jeden z kotów przybiegł. Z jego myśli mogłem przeczytać, że widział jakiegoś chłopca. Siedział na drzewie, był zmęczony i przerażony. A pod drzewem stały ghoule, ale też utopce. Niedaleko leżało drugie dziecko. Martwe, a trupojady się kłóciły o nie. Postanowiłem wykorzystać ten moment, aby zaatakować. Po paru metrach usłyszałem dźwięki walki między potworami. Smród w powietrzu stawał się intensywniejszy. Myślałem przez chwilę, że zwymiotuję.
- Pomocy! - rozległ się głos chłopca. Wyciągnąłem miecz i ruszyłem szybkim krokiem w stronę drzewa. Pies dał susa przed siebie. Gdy wyskoczyłem zza gąszczy, rzucił się na mnie ghoul. Zamachnąłem mieczem, odcinając mu głowę. Nagle wszystkie potwory się spojrzały w moją stronę. To nie wróżyło niczego dobrego. Rzuciły się na mnie. Zrobiłem unik. Zablokowałem atak jednego ghoula, po czym mocno go odepchnąłem. Kątem oka zauważyłem psa, rzucającego się na gardło utopca. Przywołałem duszę tygrysa, który nie czekając na żadne polecenia, rzucił się w wir walki z dwoma ghoulami. Uderzyłem drugiego ghoula, przebijając klatkę piersiową. Wydał z siebie okropny krzyk. Bałem się, że to przyciągnie uwagę innych drapieżników. Trzeci trupojad wyskoczył za moimi plecami. Odwróciłem się. Zamachnąłem się mieczem, dzieląc jego ciało w pół. Rozejrzałem się. Nie widziałem żadnego już trupojada. Podbiegłem do dziecka.
- Skacz! Złapię cię! - powiedziałem, wyciągając ramiona do niego.
- Boję się…. - wydusił z siebie.
- Jestem tutaj, aby ci pomóc. Skacz, póki inne trupojady się nie pojawią! - krzyknąłem. Chłopiec się bał, ale najwyraźniej zrozumiał, że nie ma innego wyjścia. Skoczył, albo raczej zsunął się z gałęzi. Złapałem go i przerzuciłem przez ramię. Pobiegłem w stronę wyjścia z lasu, gdzie czekała na mnie Dama. Pies zaczął szczekać, ostrzegał mnie przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Kolejne trupojady zbliżały się do nas. Dusza tygrysa rozpłynęła się w powietrzu. Najwyraźniej odniósł zbyt wiele obrażeń. Rzuciłem się do ucieczki, z jednej strony mogłem walczyć z tymi potworami, ale dla mnie ważniejsze było życie chłopca. Dama jeszcze stała na granicy lasu, pomimo tego, że była przerażona. To był dowód na to, że nie tylko psy są wierne, ale konie też. Wskoczyłem na klacz, która ruszyła z miejsca galopem. Chłopca posadziłem przed sobą, mocno chwycił się grzywy Damy. Za nami pojawiły się ghoule, jednak zatrzymali się na granicy lasu. Pewnie wiedzieli, że w mieście żyło wiele ludzi zdolnych do zabicia tych pasożytów.
- Co ty robiłeś w tym cholernym lesie? - zapytałem się lekko zdenerwowany.
- Ja… ja… usłyszałem krzyki. Ktoś wołał o pomoc i pobiegłem , aby mu pomóc. Ale gdy tam dobiegłem, to widziałem jak jakieś dziecko, zostało zaatakowane przez te dziwne stwory. Bałem się. Krzyknąłem, a one się rzuciły na mnie. Szybko wspiąłem się na drzewo… Tak mnie ojciec uczył - powiedział cicho. Jego ciało drżało ze strachu, a w oczach widziałem łzy.
- To dobrze cię nauczył - uśmiechnąłem się delikatnie, głaszcząc go po głowie. - Teraz jesteś bezpieczny. Nic ci nie grozi - dodałem, czując jak wiatr rozwiewał mi włosy. Klacz gnała przed siebie, aby jak najszybciej się znaleźć w bezpiecznej strefie.
- Ale… Ja naprawdę się bałem, że znowu jakieś dziecko zginie w tym lesie… - wydusił z siebie i przetarł brudną ręką oczy.
- Kolejne? - uniosłem, pytająco jedną brew.
- Tak… Mój kolega zaginął dwa tygodnie temu… - odpowiedział, spuszczając głowę. - Jednak nikt tego nie zgłosił, nie wiem czemu - jego głos drżał, tak samo jak jego ciało.
- Rozumiem, ale staraj się nie reagować na wszelkie krzyki z lasów. Mogą to być potwory, które chcą ciebie zwabić - ostrzegłem chłopca. - Czasami swoje bezpieczeństwo jest ważniejsze od czyjegoś życia, tak powiada moja siostra - dodałem, wzdychając cicho. Nagle usłyszałem głośny stukot kopyt o twardą powierzchnię. Wjechaliśmy na ubitą drogę, prowadzącą do miasta.
- Odwiozę cię do matki - oznajmiłem spokojnym głosem, przechodząc z galopu w kłus. Dama była zmęczona, a z jej pyska toczyła się biała piana. Poklepałem ją po szyi. - Dobra dziewczyna, wynagrodzę cię za ciężką pracę - szepnąłem do niej.
- Kim pan jest? - usłyszałem nagle pytanie chłopaka.
- Lothar, Lothar Warrington. Twoja mama mnie poprosiła o znalezienie ciebie, czeka na ciebie u mnie w domu - odpowiedziałem, jadąc już w stronę domu. Gdy dojechałem na miejsce, kobieta wybiegła z stajni, rzucając wiadro z wodą na bok.
- Synku! - krzyknęła, a w jej głosie słyszałem radość i ulgę.
- Jest cały, ale zmęczony i przestraszony. Musi odpocząć - powiedziałem, zeskakując z klaczy, a potem pomogłem młodemu zejść. Ledwo stał na nogach, ale pogłaskał klacz po policzku.
- Mamo, wujek Lothar tak pięknie rozprawił się z takimi potworami! - był podekscytowany. W dodatku, poczułem się dziwnie, gdy zostałem nazwany wujkiem… Nie wiedziałem trochę co odpowiedzieć.
- To dla pana - kobieta wręczyła mi sakiewkę z monetami. Pokręciłem głową i oddałem jej przedmiot.
- To się bardziej pani przyda - odparłem, dorzucając parę złotych monet. Była wzruszona. Myślałem, że zaraz się na mnie rzuci i udusi z radości.
- Nie wiem, jak się panu odwdzięczyć… - westchnęła głośno, tuląc mocno do siebie dziecko.
- Nie musi pani, a teraz niech pani wraca do domu, aby mąż się nie denerwował - uśmiechnąłem się ciepło do kobiety, która powolnym krokiem oddaliła się od nas. Podziękowała mi jeszcze raz i pożegnała się. Zaprowadziłem swojego wierzchowca do stajni. Właśnie na wejściu zauważyłem pewną dziewczynę… Widziałem ją parę razy, jak u nas miała jakieś zajęcia. Chyba miała zajęcia z moją siostrzyczką. Rozmawiała z moim ojcem.
- O Lothar! Jak dobrze, że jesteś! - powiedział ojciec, wskazując na mnie.
- Witaj ojcze, w czymś mogę pomóc? - zapytałem się, patrząc się na nich pytająco.
- Ta oto niewiasta szuka dla siebie odpowiedniego rumaka, pomożesz jej? Jakub się zajmie Damą - poprosił mnie Aiden. Spojrzałem się na niego z wyrzutem. Chciałem trochę odpocząć, a teraz mnie prosił o przedstawienie koni do sprzedaży. - Szukamy odpowiedniego konia dla rycerza - dodał. W tamtym momencie myślałem, że zabiję ojca. Wiedziałem, że rycerze mają największe wymagania do koni, bo nie dość, że piękny, lśniący się, tak, że oślepia wrogów i dostojny, to jeszcze kurwa silny i odważny. Miałem tylko nadzieję, że ta dziewczyna nie będzie, jak nasi poprzedni klienci, którzy mieli wymogi nie z tej ziemi.
- No dobrze, więc, żeby było tak formalnie, to jestem Lothar, syn właściciela. Mam parę koni, które mogę pani zaproponować, proszę za mną - powiedziałem, wskazując w stronę innej stajni, która znajdowała się naprzeciwko. Myślałem o pewnym albinosie, Abraxis. Od dłuższego czasu szukaliśmy dla niego właściciela, ale ten siedmioletni ogier był uznawany za zbyt spokojnego konia. To, że nie rzucał się jak szalony po wybiegu i nie chciał taranować pierwszej lepszej osoby nie oznaczało, że był gorszy od tych wszystkich narwańców. Myślałem jeszcze o kasztanowej klaczy, Lilith oraz skarogniadego tovera ogiera, Goliat. Wszystkie trzy rumaki, były nieco spokojniejsze. Miałem nadzieję, że jakiś jej wpadnie w oko.

Sarethe?

Misja: ZALICZONA

Liczba słów: 1882

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz