niedziela, 30 czerwca 2019

Od Mordimera CD Keyi

Kto by się spodziewał, że słoneczny poranek zamieni się w deszcz. Najgorsze było to, że przedpołudnie spędziłem nauczając mych uczniów języka łacińskiego. Ja, który znałem go od długiego czasu, nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak trudno było go załapać, jednak to mnie nie zniechęcało. Przedstawiłem im historię tego języka, a potem z nimi ćwiczyłem, na końcu rozdając karty pracy do dzisiejszej lekcji, które mieli mi oddać na następny dzień. 
Po zakończeniu lekcji i uprzątnięciu sali, zbierało się na deszcz. Nie lubiłem być mokry, wtedy ogon ciągnął się po ziemi i brudził (nie raz ktoś mi na niego nadepnął, więc nie mam z tym dobrych wspomnień), uszy leżały na głowie i nieprzyjemnie marzły, wprawiając mnie w ciarki, a zdejmowanie przemokniętych ubrań należało do jednej z nienawidzonych przeze mnie rzeczy. Nic więc dziwnego, że szedłem szybko i po drodze szturchałem ludzi, którzy nie chcieli zejść mi z drogi. Miałem nadzieje, że ominę lunięcie na moją głowę, dlatego też ignorowałem wszystkich popchniętych, którzy odwracali w moją stronę głowy, posyłali rozzłoszczone spojrzenie czy rzucali wyzwiskami pod moim adresem. Jednak i to nie pomogło. Będąc w połowie drogi, zaczęło padać. Rozejrzałem się pospiesznie i zobaczyłem altankę, wystarczyło tylko wbiec po schodach i skryć się pod daszkiem. 
Ruszyłem na prawo, prawie potykając się o dziecięcy wózeczek. Przycisnąłem do siebie torbę, która niebezpiecznie machała się na wszystkie strony. Znalazłem się na małym placyku, a po nim postawiłem stopę na pierwszym stopniu. Zacząłem iść do góry, trzymając się mokrej już barierki, kiedy przy moich stopach pojawiła się ciemna książka z obrazkiem pół człowieka, pół kozy. Nie myśląc długo, wziąłem ją w ręce, w końcu nie mogłem pozwolić, by jakiekolwiek dzieło leżało na ziemi i mokło, a potem zostało zdeptane przez nieświadomych ludzi. 
Trzymając lekturę w dłoniach, ponowiłem swą wycieczkę do altanki, nieco zwalniając, gdyż stopnie zrobiły się mokre i niebezpieczne. Wtedy zobaczyłem niską (w porównaniu do mnie) dziewczynę, która właśnie zbierała się z ziemi. Zgadywałem, że to do niej należała książka, ale najpierw chciałem stanąć pod dachem, który zaczynał się kilka kroków dalej. Nie marnując czasu, przekroczyłem następne schodki, a potem, kiedy deszcz nie mógł mnie już dosięgnąć, stanąłem naprzeciwko osóbki. Przyjrzałem się dziewczynie, która wystraszyła się na mój widok; przynajmniej odebrałem to jako strach, gdyż natychmiast się odsunęła, jakbym miał jej coś zrobić, a ja tylko chciałem oddać książkę. Miała długie i rude włosy, w tej chwili przylepione do głowy przez deszcz, delikatne rysy oraz duże i niebieskie oczy.
- Nic ci nie jest? - wpierw zapytałem o jej samopoczucie, ponieważ zauważyłem, że z jej nosa leciała krew. Czyli wtedy, gdy zbierała się z posadzki, musiała nieźle uderzyć twarzą. Zdradliwe schodki. W odpowiedzi pokręciła głową, na co przewróciłem oczami. Dziewczynie leciała krew z nosa i utrzymywała, że wszystko w porządku. Czy tak trudno schować dumę do kieszeni? Sięgnąłem ręką do torby.
– To moje, może mi pan to oddać? - usłyszałem pytanie, spojrzałem na nią, wskazywała na książkę, którą trzymałem w dłoniach. Spojrzałem na lekturę i się jej przyjrzałem.
- W Otchłani Szaleństwa – przeczytałem tytuł, ta spojrzała na mnie z innym wyrazem twarzy.
- Potrafi pan to przeczytać? - zapytała zdziwiona, na co pokiwałem głową i oddałem jej przedmiot. Potem wyciągnąłem z kiszeni chusteczkę i ją podałem. Po chwili ją przyjechał i przytknęła do nosa. Biały materiał natychmiast zaczął wsiąkać czerwony kolorek.
- Oczywiście, może to stary język, ale prosty – oznajmiłem. Miałem smykałkę do języków, płynnie mówiłem po łacinie, ale znałem też inne; Śródziemny, Język Elfów i Krasnoludów, górski… Tutaj miałem do czynienia z runami czarodziejów i chociaż brzmi to dojść skomplikowanie, bardzo szybko można się jego nauczyć. Tym bardziej, że książki z tym językiem są łatwo dostępne i są bogate w wiedzę; nie jedną przestudiowałem.
Nim dziewczyna odpowiedziała, usłyszeliśmy grzmot. Niebo na ułamek sekundy się rozjaśniło, a w oddali piorun w coś uderzył. Zerwał się wiatr i trochę deszczu wylądowało na nas. Odsunąłem się do tyłu, bardziej pod dach.
- Okropna pogoda – mruknąłem do siebie, a potem wróciłem wzrokiem do dziewczyny. 

<Keya? ;3>

Liczba słów: 645

Od Mordimera CD Samuela

Był niczym lis, skradający się po swoją ofiarę. Skrył się w wysokiej trawie i szedł na czworaka, starając się nie wydobywać z siebie żadnych dźwięków, jego oddech zanikał gdzieś w powietrzu, serce uspokoił i nawet sam go nie słyszał. Problem leżał tylko u strażnika, który ciągle się gdzieś kręcił. Szukał przedmiotu szybko i niedbale, Mordimer wiedział, ze nawet jeśli woreczek znajdzie się tuż przy jego stopach, nie zobaczy go. Ciął na oślep, chyba myśląc, że przedmiot wyskoczy mu do rąk. Gdyby nie Samuel, lis nic by nie zrobił. Kiedy zatrzymał mężczyznę w jednym miejscu, mógł działać. Ruszył do miejsca, w którym miał pozostawić przedmiot. Niedaleko od jego konia, który nawet nie zerknął na Mordimera. Wszedł w gąszcz zielska, które nie zostało jeszcze naruszone, dzięki czemu był praktycznie nie widoczny, pomimo swej wielkiej postury. Jednak nie wszystko szło dobrze. Parę razy trawa załaskotała go, przez co mężczyzna musiał powstrzymać się przed zaśmianiem się. Innym razem weszła mu do nosa, a nie mógł kichnąć. Potem oset dotknął jego ucha, które jest bardzo wrażliwe, a mimo to nie mógł przekląć. Nareszcie dotarł do wyznaczonego miejsca, położył jutowy materiał tak, by nic w nim nie brzękło, po czym wychylił głowę i sprawdził, w jakiej odległości od niego znajduje się gwardzista. Idealnym, wystarczyło teraz stąd zwiać i udawać, że nic się nie stało. Tak, chciał zostawić młodego zielarza, nie obchodził go jego los, bo czym on był, na tle całego wszechświata? 
Ruszył przed siebie, nie sprawdzając, gdzie dokładnie kładzie kończyny, gdy nagle się okazało, że położył dłoń na mrowisku. Rozzłoszczeni i wystraszeni mieszkańcy nie cackali się, dość sporej wielkości czarne kulki wlazły mu na dłoń i zaczęły wędrować ku ramieniu, przy okazji porządnie go kąsając. Mordimer zagryzł usta i szarpnął się do tyłu, zrzucając siebie mrówki. Wiedział, że źle zrobił, ale było to tak odruchowe, że nie przewidział, iż wpadnie tyłkiem na suche gałązki. Nawet nie zerknął na strażnika, wiedział, że jest już udupiony, chociaż się nie odezwał. Skupił się na uratowaniu swej ręki przed kolejnymi atakami, kiedy usłyszał wystraszony krzyk zielarza.
- Najświętsza, panicznie poję się lisów! Niech pan coś zrobi! Zróbże coś z nim! Ah, będę mdleć – wystawił łeb i zobaczył, jak chłopak przygniótł mężczyznę swym drobnym ciałkiem. Nie marnując ani chwili dłużej i nie przejmując się, że jeden agresywny okaz został na jego nodze, raz dwa, na wszystkich kończynach, niczym lis, powędrował przed siebie.
Kiedy znalazł się w odległości, która uniemożliwiała tamtej dwójce zobaczenie go, wstał i pozbył się mrówki, która siedziała na jego brzuchu. Wziął głęboki oddech, kalkulując w myślach to, co się stało. Był na przegranej pozycji, sam siebie skazał na śmierć, strażnik powinien go zauważyć i zmusić do gadania. Wcześniej miał zamiar po prostu zwiać, zostawiając Samuela na pastwę losu, a on go uratował. Kto normalny zbliżyłby się do strażnika tak blisko? Lepiej, go by się na niego rzucił? To zmieniło całe jego nastawienie. Uratował jego reputację, więc był mu coś winny. 
Nagle usłyszał stukot kopyt. Z miejsca, z którego właśnie przybył, galopował jeździec, który prawdopodobnie odnalazł zaginiony przedmiot. Niestety tak się złożyło, że Mordimer był na jego drodze. Musiał jak najszybciej się skryć, by nie doszło do żadnych podejrzeń, dlatego w tym celu chwycił gałąź nad sobą, podciągnął się i stanął na drzewie. Potem wszedł wyżej, przestał się wspinać, gdy gwardzista przejechał pod nim, niczego nie zauważając. Poczuł ulgę, wszystko się zakończyło sukcesem. Nie zobaczył Samuela na jego koniu, ani biegnącego za nim, bo został przywiązany. Nadnaturalny siedział na gałęzi i odpoczywał od tego zamieszania, zdając sobie sprawę, że słońce już zaszło i za parę minut las ogarnie ciemność. Kiedy siedział na drzewie, niedaleko od jego miejsca pobytu, usłyszał szelest. Zszedł na niższą gałąź i zauważył zielarza, szedł z ponurą miną, jakby coś go trapiło. Mruczał coś pod nosem, ale mężczyzna nie potrafił zrozumieć, co takiego. Kiedy minął jego drzewo, nauczyciel zszedł na ziemię i bezszelestnie podszedł do towarzysza od tyłu.
- Dziękuje – odezwał się. Samuel momentalnie odskoczył, odwrócił się szybko i po chwili na jego twarzy pojawiła się ulga. - Może zgodzisz się na spłatę długu? - nigdy nie mówił „mam u ciebie dług”, bo to oznaczało, że termin może nastąpić po długim czasie, a Mordimer nie lubił mieć u kogoś długu. Wręcz tego nie cierpiał, wolał, gdy ktoś u niego go miał. Jeśli jednak dochodziło do odwrotnej sytuacji, jak najszybciej chciał podziękować i mieć to już z głowy, dlatego miał nadzieje, że Samuel od razu powie, czego chce.

<Samuel? Widzisz, nie taki zły>

Liczba słów: 728

Od Johena CD Sarethe

Zadała pytanie, na które nie wiem, czy chciałem odpowiedzieć, to co było kiedyś to moja przeszłość, przeszłość, o której wolałbym, zapomnieć chociaż wiem, że to nie jest możliwe jednak czy jeśli otworze się przed nią, czy poczuje się lepiej? Tego nie wiem, nie wiem też, czy nie wykorzysta, tej wiedzy jednak myślę sobie, że i tak nic w tej chwili nie tracę, więc mogę chyba powiedzieć jej całą lub przynajmniej pół prawdy.
Z drugiej strony niestety lub stety nie lubię mówić o sobie, to nie jest przyjemna sprawa, a opowiadanie o mojej przeszłość nie jest niczym przyjemnym kobieta, którą kochałem, została zabita przez mojego ojca, ten dupek nie chciałbym był szczęśliwy, bym żył pełnią życia chciałbym był mu całkowicie podporządkowany i udało mi się, to po śmierci Merid nic nie było już takie samo, przestałem nawet wspominać, jej imię myśląc, że tak będzie lepiej, ponadto ukryłem przed synem, fakt kim była, jego matka, myśląc, że robię dobrze, teraz jednak myślę, że od początku powinienem być z nim szczery, choć szczerość boli czasem najbardziej. Tym bardziej, gdy twój syn jest tak podobny do matki, a ty patrząc mu w oczy, nie potrafisz o niej zapomnieć.
 - Nie chcesz znać prawdy - Stwierdziłem, biorąc psa na ręce, chcąc zabrać go ze sobą, przydałby nam, się taki zwierzak tylko najpierw odnajdziemy jego rodzinę.
- Chciałabym, bardzo bym chciała, a to dlatego, że chce poznać cię bardziej panie - Wyjaśniła, kolejny raz nisko mi się kłaniając, choć potrzeby ku temu nie było.
Westchnąłem cicho, znajdując nieopodal leżący na ziemi pień, podchodząc do niego spokojnie, siadając na nim, gestem ręki zapraszając, dziewczynę by usiadła obok mnie.
 - Wszystko wydarzyło się 22 lata temu przed narodzinami Victora, miałem wtedy siedemnaście prawie osiemnaście lat, gdy poznałem młodą, lecz o dziesięć lat starszą od siebie kobietę. Ona była wyjątkowa nie tylko piękna, urocza, słodka i taka miła miała w sobie coś jeszcze, wtedy tego nie wiedziałem, ale była boginią, do dziś nie wiem, jaką moc posiadała, nigdy nie chciałem pytać i, mimo że ojciec nie tolerował, wygnańców ja pokochałem ją nad życie, a z naszej miłości powstał nasz syn. Wszystko toczyło się powoli, a ja łamiąc prawa ojca, skazałem Merid na śmierć, ojciec kazał ją obserwować, pech chciał, że użyła w którymś momencie swoich mocy, a sługa szpiegujący ją powiedział wszystko mojemu ojcu, jak możesz się spodziewać, kazał ją zabić. Spłonęła na stosie, a ja nic nie mogłem z tym zrobić, patrzyłem, jak umiera, za krat więziennego lochu gdzie zostałem wrzucony do czasu kiedy to mój ojciec zadecydował czy mój syn ma prawo żyć, a ja mogę go wychować. Gdyby pewnie był inny, zabiłby i mnie i Victora za złamanie jego zasad. Jednak od tamtej pory nigdy nie byłem już tym samym człowiekiem co kiedyś - Wyjaśniłem, pierwszy raz opowiadając komuś o swojej przeszłości. Nigdy nie chciałem z nikim o tym rozmawiać, a już na pewno nie z moją służącą, która może nic tak naprawdę nie zrozumieć, nie żebym jej ubliżał czy coś w tym stylu po prostu wiem, że ona patrzy na mnie inaczej niż inni ludzie może właśnie dlatego, że jest tak blisko, mnie zna mnie od niedawna, jednak zdążyła już poznać moje dobre i złe strony dlatego może jej zaufałem - Zabawne jesteś pierwszą osobą, która poznała moją przeszłość - Dodałem, nie wierząc wciąż w to, że jej to powiedziałem.
<Sara? xD>

Liczba słów: 547

Od Keyi do Mordimera

Ranek rozpoczęłam treningiem, który niesamowicie pochłonął mój czas. Było to jednak niezbędne i pomimo obecnego spadku formy nie mogłam zrezygnować. Czułam się powoli przytłoczona wielkością obowiązków i wiecznych nakazów. Do tego dochodziło obniżenie kondycji i co najbardziej kłopotliwe – zniechęcenie.
Każdy miewa chwile zwątpienia, ale ja czułam, że tracę nad tym kontrolę. Coraz częściej czułam się osłabiona i miałam zwyczajnie dosyć. Nie czerpałam z tego żadnej przyjemności.
Nie mogłam również liczyć na wsparcie. Nie w miejscu, gdzie liczy się duch walki i chęć rywalizacji.
Wróciłam do domu mokra i niezadowolona. Nie potrafiłam się niczym zająć. Wszelkie próby podjęcia różnorakich zajęć kończyły się fiaskiem.
Ostatecznie przeleżałam na łóżku połowę dnia. Rozmyślałam nad wszystkim i wcale mi to nie pomogło. Wręcz wprowadziło w jeszcze gorszy nastrój.
Wstając, miałam ochotę zapić się i pozwolić zapomnieć. Jednak wyrzuty sumienia i chore poczucie obowiązku wygrało. Skończyłam u Lorena w jego pokoju z pokaźnym zbiorem ksiąg. Dopiero kiedy zajęłam umysł czytaniem, odetchnęłam.
Przemierzałam regały w nadziei, że znajdę coś jeszcze bardziej tajemniczego. Moje palce szukały ukrytego skarbu, a oczy szybko przemierzały po półce i już po chwili natknęłam się na dziwnie wyglądającą okładkę.
Bardzo ostrożnie wyciągnęłam ją i mocno trzymając, obejrzałam z wszystkich stron. Na przodzie widniały nieznane mi literki i dziwny rysunek. Przypominał kozę, ale zarazem człowieka i wyglądał groźnie. Tył również przyozdobiony był w podobizny małych stworków albo hybryd.
Przetarłam dłonią wierzch, aby zebrać nadmiar kurzu. Całość była bardzo dobrze wykonana, a środek wcale nie zniszczony. Nie potrafiłam jednak odczytać żadnego wyrazu ani też literki.
Przez moment zastanawiałam się, czy nie porozmawiać z moim mentorem, ale szybko zrezygnowałam. Ostatnio dziwnie się zachowuje i mam wrażenie, że coś ukrywa. Poza tym pozwolił mi korzystać z jego ksiąg do woli. Jeśli zwrócę ją nienaruszoną, nawet nie zauważy, że była w moim użytku.
Włożyłam znalezisko do torby przy boku i zaintrygowana wyruszyłam do miasta. Starzec oczywiście nie zauważył przemytu. Odzyskałam dzięki temu dobry humor i postanowiłam popytać znajomych o nieznane mi pismo. Byłam pewna, że to coś wartościowego. Wiedza w niej zawarta może być nawet wielkim odkryciem. Gdyby tak było, to Loren na pewno by ją ukrył. Może o niej zapominał i jednak znajdę tam coś odkrywczego?
Nagle niebo zostało przysłonięte przez ciemne chmury, a wiatr przyniósł zapach deszczu. Mój wzrok błądził po nieboskłonie, szukając oznak większej burzy.
Jeszcze przed chwilą paliło słońce, a mi bardzo nie pasowała zmiana pogody. Przyspieszyłam kroku, licząc, że ominie mnie ulewa. Nie mogłam teraz opuścić moich poszukiwań. Nie, kiedy znów się zainteresowałam tematem.
Kiedy tylko znalazłam się w mieście, powitał mnie szum i typowy dla tego miejsca zapach. Czułam na skórze pierwsze krople i jeszcze szybciej ruszyłam przed siebie.
Niestety w ciągu kilku sekund z nieba spadł wielki deszcz. Przycisnęłam torbę do piersi i schyliłam głowę, biegnąc pod starą altankę.
Prowadziło do niej kilka schodków i oczywiście musiałam się na nich wywrócić. W pośpiechu nie zdążyłam wykonać uniku i spadłam centralnie na głowę. Poczułam, jak z nosa leci ciepła maź i głośno przeklęłam.
Powoli wstałam i dotykając swojego zakrwawionego nosa, rzucałam przekleństwami. Nagle zobaczyłam przed sobą sylwetkę i w sekundzie moje serce przyspieszyło do granic możliwości. Cofnęłam się i poczułam opór barierki, która wydała z siebie jedynie groźne skrzypnięcie.
- Nic Ci nie jest? – spytał, wychodząc w moją stronę.
Pokręciłam nerwowo głową i westchnęłam, czując ogarniającą mnie falę wstydu. Starała się szybko ocenić jego wygląd i dopasować posadę. Z doświadczenia wiedziałam, że lepiej wiedzieć kto zaraz może Cię zaatakować.
Osobą naprzeciwko okazał się wysoki blondyn o imponującej sylwetce. Jego umięśnione ciało świadczyło o sile, a mój umysł już malował ewentualne style walki. Przy moim wzroście wyglądał na olbrzyma i w duchu liczyłam, że nie ma złych zamiarów. Inaczej mogę wyglądać jeszcze gorzej. Albo nie wyglądać wcale. Moją uwagę przykuły również jego niespotykane, dwukolorowe oczy.
Bezwiednie sięgnęłam do torby i okazało się, że nic w niej nie ma. Tym razem serce jeszcze mocniej uderzało, a moje ciało oblała fala gorąca. Mój wzrok szukał zguby i nie mógł jej znaleźć.
Po chwili zobaczyłam ją, trzymaną w Jego rękach. Zacisnęłam mocno zęby, ale próbując przyjąć przymilający wyraz twarzy.
- Oh – wydobyłam z gardła jedynie żałosny odgłos. – To moje, może mi Pan to oddać?

Mordimer? :>

Liczba słów: 686

Od Samuela do Mordimera

     - Zagadasz go – rozpoczął Mortimer głosem nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu. – Przypadkiem trafisz się obok, a on sam zacznie rozmowę. Ja to odłożę – ostatnie słowa podkreślił, wyciągając zatęchłą sakiewkę z kieszeni. 
Obrzuciłem towarzysza wielce niezadowolonym spojrzeniem. Czy on czasem nie pokładał we mnie zbyt wielkich nadziei? Dopiero co uratowałem jego cztery litery, ze stresu o mało co nie padając trupem na miejscu. Tymczasem mężczyzna chciał, abym po raz kolejny wdawał się w dyskusje z królewskim strażnikiem? Wolne żarty, to nie mogło skończyć się dobrze. 
Nim jednak zdążyłem odmówić, Mordimer rozpoczął realizację swojego planu. Szybko schował woreczek z powrotem do kieszeni, po czym ruszył przed siebie. Jego ruchy były zaskakująco przemyślanie, w efekcie czego przemieszczający się mężczyzna był niemalże bezszelestny. Ja natomiast, po raz kolejny tego dnia czując wielką gulę formującą się w gardle, wyszedłem z ukrycia. Żwawo poszedłem do przodu, nie siląc się na zbędną dyskrecję. Z tyłu głowy w dalszym ciągu kołatała mi się myśl, aby nie dać poznać po sobie ogromu mojego zdenerwowania.
     - Kto idzie? – usłyszałem ostrzegawczy krzyk, dochodzący zza pobliskich krzaków bzu. Zaskoczony szybką reakcją strażnika, podskoczyłem nieznacznie. Nie miałem pojęcia, że mężczyzna znajduje się aż tak blisko. 
     - Przepraszam, nie chciałem Pana niepokoić – powiedziałem, ostrożnie wchodząc w pole widzenia królewskiego. W tej sytuacji wolałem, aby żołnierz miał mnie uważnie na oku. – To ja, zielarz, którego przeszukał Pan w wąwozie. 
Krzaki zatrzeszczały. Po chwili z ich wnętrza wyłoniła się znana mi zbyt dobrze sylwetka strażnika. Mężczyzna tym razem nie silił się na zbędne środki ostrożności. Niedbale opuścił miecz, lustrując mnie niezadowolonym wzrokiem.
     - Nie przeszkadzaj mi w służbie, obywatelu – warknął. – Zastraszanie cywili nie leży w mojej naturze. Weź jednak pod uwagę to, że na jedno moje skinienie powieszono już kilka tuzinów ludzi. Radzę nie wchodzić mi w drogę. 
Nerwowo przełknąłem ślinę. Spojrzałem na mężczyznę, przybierając potulny wyraz twarzy.
     - Przepraszam, nigdy nie miałem nic takiego na celu! Absolutnie. Jestem naprawdę lojalnym poddanym, widzi Pan. Chwała Ceuzerowi, najpotężniejszemu z potężnych – rzekłem teatralnie, przy ostatnim stwierdzeniu wykonując symboliczny ruch dłonią. Najwidoczniej jednak podejście królewskiego do mnie ni jak się nie zmieniło. Mężczyzna stał niewzruszony, niebezpiecznie przybliżając się do mojej osoby. 
    - Masz coś jeszcze do powiedzenia? – wysyczał jadowicie.
Poczułem chłodną strużkę potu spływającą wzdłuż mojego kręgosłupa. Najdyskretniej jak potrafiłem rozejrzałem się dookoła, jednak nigdzie nie byłem w stanie dostrzec śladu obecności mojego towarzysza. Stwierdziłem, że warto kupić mu jeszcze odrobinę czasu. 
     - Widzi Pan… specjalnie goniłem za pańskim koniem, żeby to przekazać! – rozpocząłem przymilnie, z trudem opanowując drżenie głosu. – Zadawał mi pan pytania odnośnie jakiejś zguby. Czy widziałem coś lub kogoś. Na początku zupełnie nie połączyłem wątków, dopiero w drodze sobie przypomniałem! – przerwałem, jednak zniecierpliwione spojrzenie mężczyzny skutecznie pociągnęło mnie za język. – Widzi Pan, jak wasza szarża, to znaczy Pana, kilku innych królewskich żołnierzy i tej kobiety na pięknym, absolutnie cudownym karym koniu, przejeżdżał przez las, mijaliście mnie. Nie wiem czyście w ogóle zobaczyli, bo siedziałem w krzakach i akurat zrywałem trochę rumianku na stawy dla babuni. No ale do sedna, gdy przejeżdżaliście obok mnie, tejże pani coś wypadło. Tak mi się wydaje, nie jestem pewien, bo wtedy myślałem, że to kawałek skóry z tego łuszczącego się siodła, które miał na sobie ten wspaniały koń, który, swoją drogą, całkowicie skubany przykuł moją uwagę…
   - Do sedna, obywatelu! – moje granie na czasie najwidoczniej nie spodobało się mężczyźnie, którego irytacja powoli sięgała apogeum. 
     - No więc pomyślałem sobie, że to może ta zguba. Z tego co pamiętam, to było właśnie gdzieś tu. Zresztą gdybym się rozejrzał, na pewno znalazłbym to skupisko rumianku. A warto, oj warto, bo wspaniałe to były okazy! Gdyby nie to, że takie nieprzyjemne wspominki będą przychodzić mi na myśl przy kolejnych wizytach, pewnie zachodziłbym tuta codziennie aż do śmierci!
Strażnik uciszył mnie jednym machnięciem ręki, układając dwa palce u nasady nosa w geście rezygnacji. Odetchnął głęboko, chowając miecz do pochwy.
     - Wskaż mi jak najdokładniej gdzie to widziałeś, obywatelu. Tylko bez zbędnych szczegółów, bo marnujesz mój cenny czas. Jeśli dalej będziesz rozwodził się nad bzdetami, nie będziesz miał zbyt wiele okazji, żeby tu wrócić.
     - To było najpewniej gdzieś… - w tym samym momencie dotarł do mnie cichy szelest trawy. Dochodził on zza pleców królewskiego, a jego źródło mogło się znajdować jakieś cztery, może pięć metrów za nim. Mężczyzna odwrócił się, dokładnie lustrując wzrokiem miejsce, z którego najprawdopodobniej dochodził ów dźwięk. Spanikowałem. Jeśli to Mordimer, śmiało mogłem stwierdzić, że spieprzył w najgorszym możliwym momencie. Nie myśląc zbyt długo, złapałem strażnika za ramię, opierając się na nim. Nie należałem do najgrubszych, jednak pozycją mojego ciała chciałem zrzucić na królewskiego jak największy ciężar. 
     - Czy to jest lis? – jęknąłem. - Najświętsza, panicznie poję się lisów! Niech pan coś zrobi! Zróbże coś z nim! Ah, będę mdleć – krzyknąłem, zanosząc się teatralnie. Chwilę później, spełniając swoje zapewnienia, padłem na ziemię niczym rasowy artysta sceniczny. Mężczyzna ugiął się pod ciężarem mojego ciała, chcąc nie chcąc skupiając swoją uwagę na mnie. W tej samej chwili kątem oka ujrzałem za jego plecami blond czuprynę Mordimera uciekającego z miejsca zdarzenia.
Oby cholera odbiegała tylko na bezpieczną odległość. Jeśli zostawi mnie tu samego, wytropię i wyrżnę go w pień.

(?)

Liczba słów: 828

sobota, 29 czerwca 2019

Od Mordimera CD Samuela

Kryjówka nie była miła. Przylegałem ciałem do ściany, przez co ziemia sypała mi się na głowę, a ja musiałem tam siedzieć, aż co? Aż Samuel przestanie rozmawiać ze strażnikiem. Na początku nie dowierzałem, co on chciał zrobić? Czyżby zamierzał mnie sprzedać? Powiedzieć, że jestem wspólnikiem, czy coś? Jednak siedziałem i się nie odzywałem. Zastrzygłem uszami i zacząłem słuchać ich rozmowy. Czy on starał się udawać zwyczajnego zielarza, który nic, ale to nic nie widział i który przechodził tamtędy przypadkiem, w poszukiwaniu jakiejś tam roślinki? Nie chciało mi się wierzyć. Albo był głupi, albo na tyle odważny. Ewentualnie mógł wiedzieć, że mężczyzna się na to nabierze, ale mi się nie chciało w to wierzyć. Sygnet królewski to bardzo cenna rzecz, więc jeśli się nie znajdzie, tak naprawdę, to tym strażnikom się coś stanie. W końcu to im nie udało się dogonić złodziejki, przed zgubieniem woreczka, więc wiedziałem, że rozwścieczony władca z łatwością obarczy ich winą i skaże; może nie na śmierć, ale na pewno reszta ich życia nie będzie przyjemna.
Wracając do mojego towarzysza. Kiedy ja się gnieździłem w swojej kryjówce, Samuel prowadził dialog ze strażnikiem.
- Może mnie Pan przeszukać, jeśli to konieczne – słysząc te słowa, spojrzałem na przedmiot, który kurczowo zaciskałem w swojej dłoni. Woreczek, a w nim pierścień. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym oddał mu to i schował do plecaka. Czy byłby tak pewny siebie? A raczej czy miałby tyle odwagi, by udawać?
- Owszem obywatelu, konieczne – odpowiedział. Słyszałem, jak chłopak zdejmuje torbę z ramion i ją otwiera, a potem dowódca szybko przeszukuje zawartość. - Rzeczywiście, trawa i sierp – zmarszczyłem brwi. Jak zioła można nazwać trawą? To grzech! Nawet dziecko wie, że jaskółcze ziele ma mnóstwo właściwości, a szwedzkie zioła idealnie się sprawdzają na układ pokarmowy. Co za nieuk! Aż chciałem wyjść i go podszkolić, ale zdrowy rozsądek wygrał.
- Mówiłem – odebrał torbę od mężczyzny.
- Jesteś tu sam? - chłopak przytaknął. - Nie widziałeś nikogo innego?
- Nie – ziemia posypała się na moje uszy, co było nieprzyjemne i na chwilę straciłem ich rozmowę. - Nie – znowu zaprzeczył, ale na jakie pytanie?
- Jeżeli coś znajdziesz, masz natychmiast powiadomić straż – rozkazał mu, a Samuel grzecznie przytaknął, zapewniając, że tak zrobi. Delikatnie się uśmiechnąłem. Potem usłyszałem oddalający się stukot kopyt. Chwilę odczekałem, a kiedy wychyliłem łeb z ukrycia, brunet akurat szedł w moim kierunku. Wyglądał na roztrzęsionego, ale się uśmiechał i widziałem na jego twarzy ulgę. Rozumiałem go, stanął naprzeciwko lwu i musiał stać się lisem, co nie każdy potrafił.
- Ładnie – pochwaliłem go. Uśmiechnął się lekko i głęboko odetchnął. Zacząłem zsypywać z siebie ziemie, przy okazji trochę jej rozmazując na twarzy.
- Chyba uwierzył – pokiwałem głową.
- Ale się nie zdziw, jak odwiedzi ciebie i twoją rodzinę, by się upewnić, czy niczego nie znalazłeś i nie ukryłeś – stwierdziłem. Nie cierpiałem strażników, na za dużo sobie pozwalali. Rozumiałem, że mieli pilnować porządku, ale niekiedy ich arogancja i samowolka mnie dobijały i wtedy zaczynałem się zastanawiać, kto tu jest tak naprawdę zwierzęciem.
- Mam nadzieję, że nie – powiedział bardziej sam do siebie, najwidoczniej nieco zasmucony, w końcu nikomu nie spodobała by się informacja, że w najbliższym czasie zostanie odwiedzony przez organy sprawiedliwości, tym bardziej, że witały tylko tych, którzy powinni mieć kłopoty, albo ich szukali.
- Chodź, musimy się pospieszyć – oznajmiłem i ruszyliśmy za koniem. Ponowne brodzenie w wysokiej trawie i krzakach, które zahaczały o nasze spodnie i przeszkadzały, nie było najprzyjemniejszą rzeczą, jaką chciałem robić, chociaż byłem to tego przyzwyczajony. Pewnie to myśl, że jeśli nie zdążymy i będziemy mogli mieć kłopoty, wprawiała mnie w takie ponure poczucie, że nie potrafiłem się cieszyć naturą. A kto by potrafił? - Oby żaden z nich sobie nie przypomniał naszych twarzy – zauważyłem. W końcu to nam kazali zejść z drogi, gdy pościg trwał w lesie. Ja miałem o tyle szczęścia, że tylko wtedy mogli mnie zauważyć, Samuel rozmawiał z dowódcą, który na pewno nie zapomni jego twarzy, ale co ja się będę nim przejmował? Nie musiał iść. Gdyby nie on, nawet nie stalibyśmy się posiadaczami drogocennego pierścienia, za który nie jeden wieśniak dałby pociąć swoją żonę i dzieci.
- Myślisz, że będą chcieli nas przesłuchać? - usłyszałem pytanie kolegi.
- Jeśli nie znajdą skradzionego przedmiotu, będą pytać każdego, kto tego dnia poszedł do lasu – zaznaczyłem, to było oczywiste. „Byłeś w lesie? Widziałeś coś? Nie znalazłeś niczego? Gadaj!”
- To sobie niezły dzień wybrałem na uzupełnianie ziół – stwierdził dość ponuro. Wtedy przypomniałem sobie mężczyznę na koniu, który nazwał rośliny trawą. Nie potrafił przeboleć jego głupoty, a raczej ignorancji. W końcu to one leczyły jego rany zadane na polu walki, ale czego można się spodziewać po zwykłym człowieku? Czasami zapominałem, jacy ludzie potrafią być niewdzięczni, a tym bardziej przy tak małych rzeczach.
- Mnie by to nie ominęło – stwierdziłem, zawsze chodziłem na spacery o tej porze, więc moja obecność nie była przypadkowa.
Zakończyliśmy nasza krótką wymianę zdań, ponieważ przed nami pojawił się koń, ale bez jeźdźca. Mężczyzna musiał z niego zejść i zacząć szukać przedmiotu pieszo. W końcu gdyby odnalazł złoty pierścień, uchodziłby za prawdziwego rycerza, który dla swojej królowej zrobi wszystko. Zatrzymaliśmy się, a raczej to ja nas zatrzymałem. Był blisko, słyszałem cięcia trawy mieczem.
- Co się dzieje? - zapytał Samuel. Nie spojrzałem na niego, ale wiedziałem, że nie słyszy tego, co ja. Mimo wszystko w tej chwili nie mogłem udawać, że ja tego też nie słyszałem, ponieważ mężczyzna był bardzo cicho, ale też blisko. Nim się obejrzeliśmy, pojawił się parę metrów od nas. Szybko schowaliśmy się za grubym drzewem, nim odwrócił się w naszą stronę. - Jak my to mu podrzucimy? - odezwał się cichym szeptem. Rozejrzałem się. Byliśmy w idealnym miejscu, wysoka trawa, krzaki i inne szerokie rośliny były idealną skrytką dla takiego małego przedmiotu, jakim był nasz woreczek. Wystarczyło tylko go gdzieś położyć, cicho i szybko, byśmy nie zostali zauważeni. Wtedy wpadłem na plan, może nie był idealny, ale ja nie zostanę wykryty, a tylko o to mi chodziło. Chłopak musi sobie sam poradzić.
- Zagadasz go. Przypadkiem trafisz się obok, a on sam zacznie rozmowę. Ja to odłożę – wytłumaczyłem mu bardzo pobieżnie mój plan. Tylko on mógł odwrócić uwagę strażnika, ja byłem obcy. I bardzo dobrze, odłożyć i uciec. 

<Sam? Nie odbierz tego planu źle xd>

Liczba słów: 997

piątek, 28 czerwca 2019

Od Samuela do Mordimera

 - Teraz to mamy kłopoty – skwitował Mordimer.
Ja natomiast siedziałem cicho, nie będąc w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Cały mój entuzjazm momentalnie wyparował, a w jego miejsce pojawił się strach. Strach o własne życie. Nie byłem w stanie pojąć tego, w jakie bagno zdążyłem się wplątać razem z nowopoznanym mężczyzną. Znajdowaliśmy się po środku Bóg wie czego, będąc w posiadaniu skradzionego, najpewniej królewskiego sygnetu. Powoli zapadał zmrok. Kilka metrów dalej królewska straż zakuwała faktyczną złodziejkę z zamiarem dostarczenia jej do zamku, przy czym jeden z żołnierzy właśnie zadecydował o tym, że zawróci i dokładnie przebada drogę, którą jechali. W gwoli ścisłości – na środku tejże właśnie, wydeptanej przez konie ścieżki stałem ja razem z Mordimerem. Znajdowaliśmy się w małym, niezbyt rozrośniętym lasku, którego flora nie dawała nam praktycznie żadnej sposobności do ukrycia się. Iks metrów dalej stał wąwóz, do którego wejście oznaczało całkowite odsłonięcie się przed królewskimi. Jednocześnie nie mieliśmy szans, aby dotrzeć do dalszego, gęstego boru, który dałby nam możliwość schronienia, bez zwracania na siebie uwagi żołnierza. Krótko mówiąc, byliśmy w dupie. 
     - Musimy się ulotnić. Teraz. – z letargu wyrwał mnie zdenerwowany głos Mordimera. Najwidoczniej i jemu udzieliło się zdenerwowanie. 
Bez słowa ruszyłem do przodu możliwie szybkim krokiem, jednocześnie usilnie stając się nie wydawać żadnych głośniejszych dźwięków. Tym razem potknięcie się o korzeń mogło być znacznie gorsze w skutkach. 
Gdy udało nam się odejść na pozornie bezpieczną odległość, szeptem rozpocząłem nerwową wymianę zdań.
     - Co zrobimy? – spytałem, nie zwalniając kroku.
     - Schowamy się, co innego możemy zrobić – mruknął Mordimer. – Przeczekamy, aż królewski przejedzie, a później podrzucimy sakwę w miejsce, gdzie ją znaleźliśmy.
Spojrzałem z niedowierzaniem na zaskakująco pewnego swojej wypowiedzi mężczyznę.
     - Nie możemy zwyczajnie wywalić jej tutaj, a później udawać zapalonych grzybiarzy, czy coś? – jęknąłem, z trudem dotrzymując kroku znacznie wyższemu mężczyźnie. 
Ten jedynie obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem.
     - Zastanów się nad tym dłużej. Gdyby worek wypadł jej tutaj lub w wąwozie, królewscy zauważyliby go. Ścigając kobietę oskarżoną o kradzież królewskiego sygnetu na pewno przygotowani byli na to, że ostatecznie może chcieć pozbyć się dowodów i zwiać. 
     - Gdyby znaleźli sakwę w takim miejscu, mieliby później podejrzenia względem napotkanych biednych, Bogu winnych grzybiarzy? – dokończyłem pytająco. 
     - Dokładnie. Przez całą drogę straż miała ograniczoną widoczność jedynie w tamtym odcinku, dlatego nie zauważyli, że worek wypadł. Sama złodziejka zresztą też. Dlatego musimy wrzucić go w chaszcze. Ale wcześniej znaleźć jakąś kryjówkę, żeby nie zostać powieszonym za współudz-.
Mordimer urwał swoją wypowiedź, przyśpieszając kroku. Chwilę później zorientowałem się czemu postąpił w taki a nie inny sposób – w ciszy udało mi się usłyszeć szelest, cichy stukot końskich kopyt oraz dźwięk miecza przecinającego rosnące na drodze krzaki. Królewski był znacznie bliżej, niż mógłbym się tego spodziewać. Serce stanęło mi w gardle.
Przyśpieszenie kroku w moim przypadku oznaczało bieg, dlatego chcąc nie chcąc, najciszej jak mogłem potruchtałem za Mordimerem. Plecak ciążył mi niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że jego zawartość z chwili na chwilę robi się cięższa o kilka kilo. Gdybym dodatkowo musiał nieść pierścień, który w danym momencie leżał spokojnie w kieszeni mojego towarzysza, najpewniej przygniótłby mnie ciężar wartości tego przedmiotu. 
Gdy wybiegłem z lasu, czułem, że zaraz wypluję płuca. Oddychałem ciężko, moje nogi trzęsły się jak galareta. Mimo wszystko, podjudzany wizją niechybnej śmierci oraz widokiem wyprzedzającego mnie o kilka metrów Mordimera,  biegłem bez przerwy. Zagłębiliśmy się w długi, stary wąwóz. Na nasze nieszczęście, droga prowadząca przez niego była praktycznie prosta. Zero zagięć, skrętów czy rozwidleń, w których mielibyśmy szansę się schować. Powoli zaczynałem tracić resztki nadziei. Poprzez odbijający się od ścian pogłos byłem w stanie usłyszeć, że królewski jest już bliski skraju lasu. 
W pewnym momencie Mordimer obrócił się w moją stronę, wolną ręką wskazując na jedną z mocno ubitych ścian. Na początku nie wiedziałem o co mu chodzi, jednak z czasem, gdy przybliżyłem się, dostrzegłem głęboką wnękę w ziemi. Idealną, aby móc się w niej schować. Przodujący towarzysz, dotarłszy do naszej kryjówki, wcisnął się do środka. Z ulgą przyjąłem fakt, że dziura jest na tyle głęboka, aby utworzony przez nią cień skutecznie zatuszował obecność Mordimera. 
W tym samym momencie usłyszałem dźwięk, który zjeżył włosy na moim karku. Chrzęst końskich kopyt wchodzących na wyłożone żwirem dno wąwozu. Sparaliżowany strachem, zatrzymałem się. Przez moją głowę momentalnie przebiegło wiele myśli, bardziej lub mniej optymistycznych. Miałem trzy opcje. Pierwszą z nich było szybkie wczołganie się do dziury, jednak to najpewniej skończyło by się odkryciem i mnie i Mordimera. Wnęka znajdowała się zbyt daleko, abym zdążył do niej dobiec bez bycia zauważonym przez królewskiego. Z tego też powodu odrzuciłem druga możliwość, jaką była ucieczka w stronę boru. Gdybym zostawił plecak, może i dałbym radę dobiec, jednak wewnątrz znajdowały się rzeczy, które na pewno doprowadziłyby straż do naszego rodzinnego zakładu. Ostatnią opcją było… palenie głupa. Cóż, to akurat wychodziło mi całkiem dobrze. Mogłem pójść przed siebie, jakby nigdy nic, udając, że szukam ziół. Słysząc coraz wyraźniejsze oznaki zbliżania się żołnierza, szybko podjąłem decyzję. Odwróciłem się na pięcie, spokojnie ruszając przed siebie. Oddalając się od kryjówki Mordimera chciałem jak najbardziej odwrócić uwagę królewskiego od wnęki w ziemi.


Gdy dostrzegłem idącego naprzeciw mężczyznę, nabrałem powietrza w płuca. Mój oddech dalej był płytki i niespokojny przez wcześniejszy bieg, jednak miałem nadzieję uspokoić go przed konfrontacją ze strażnikiem. Gdy te mnie zauważył, szybko wskoczył na konia, po czym wyciągnął miecz w ostrzegawczym geście.
     - Nie ruszaj się, obywatelu! – krzyknął. 
Posłusznie wykonałem jego polecenie. Strażnik podjechał do mnie, nie opuszczając dzierżonej w dłoni broni. 
     - Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał, mierząc we mnie.
Przełknąłem ślinę, siląc się na spokojny wyraz twarzy. 
     - Jestem zielarzem z pobliskiej wioski - odparłem. - Przyszedłem tutaj szukać rzadkiego okazu zioła. 
     - Co niesiesz w torbie? – zadał kolejne pytanie, w żaden sposób nie odnosząc się do mojej wcześniejszej wypowiedzi. 
Powolnie ściągnąłem plecak z ramion, starając się nie wykonywać żadnych podejrzanie gwałtownych ruchów, po czym otworzyłem go. 
     - Trochę roślin, które zebrałem w lesie obok. Mam też sierp, ale to chyba oczywiste. Nic więcej przy sobie nie mam – powiedziałem ostrożnie. - Może mnie Pan przeszukać, jeśli to konieczne.
Posłałem mężczyźnie nieśmiały uśmiech. Błagam, oby to kupił. 


<?>
Liczba słów: 984

czwartek, 27 czerwca 2019

Od Mordimera CD Samuela


Bardziej musiał się wysilać, by udawać, że chaszcze mu przeszkadzają niż by się przez nie przedrzeć. Wędrówka ta nie sprawiała mu problemu, w końcu jako pół lis był przyzwyczajony do zielska, w jakim najlepiej się schować. Zabawniejsze było to, że chłopak za nim zdawał się tracić na entuzjazmie, jaki zawitał na początku przygody. Mimo to nic nie powiedział, parł na przód, mając gdzieś, czy chłopak zrezygnuje i wróci, czy znajdzie w sobie tyle siły, by pokonać kolejne krzaki. Rośliny były dość długie, sięgały mu prawie do kolan, a zważając na jego metr dziewięćdziesiąt, niższy mógł się w nich utopić. Nie sądził także, że Samuel znajdzie w nich coś tam małego, jak woreczek. Jedno było pewne: należał do tej kobiety, tylko co było w środku? Spojrzał na chłopaka, który był tak samo ciekawy jak on. Przez chwilę milczał, zastanawiając się, czy to potrzebne. Ciekawość nigdy nie wchodziła w grę, jeśli chodziło o prywatne rzeczy, dlatego pokręcił głową.
- Może później – po tych słowach się odwrócił i kontynuował drogę. Za sobą usłyszał szelest, który oznaczał, że chłopak zrezygnował z zaglądania do środka i ruszył za nim. Gdyby nie grupa koni, które wydeptały im jako tako ścieżkę, a raczej zgniotły część trawy, aż do samej ziemi, było by ciężej. Minus był taki, że parli na przód bez końca, a słońce niemiłosiernie chowało się za horyzontem, praktycznie już znikając. Ostatnie promienie oświetlały ich drogę, chociaż pomocne nie były, przez drzewa wokół. Mordimer nie tracił siły, towarzysz z tyłu zaś tak, zaczynał słyszeć nawet jego przyspieszony oddech.
- Chyba im uciekła – powiedział sam do siebie mniejszy, wygnaniec nic nie odpowiedział, szedł przed siebie jak zaczarowany. Chciał wiedzieć, a raczej musiał, co się stało. Czy była taka jak on i chcieli ją zabić? Czy może ukradła coś ważnego, schowała to coś do woreczka, które znaleźliśmy, a oni dalej za nią pędzą, z myślą, że to ma? Ona pewnie też tak myśli.
W końcu trawa i krzaki się skończyły, zamiast nich pojawił się piach i skały. Dotarli do jakiegoś wąwozu, w których były dokładnie wyrzeźbione ślady końskich kopyt. Wydawać się mogło, że kurz nawet nie opadł. Na twarzy Samuela pojawiła się ulga, gdy przestali brodzić w zielsku. Weszli na piach, Mordimer nie zwalniając, szedł dalej, aż zastrzygł uszami. Usłyszał krzyk, ale nic nie powiedział. Zerknął na towarzysza, który zdawał się nic nie słyszeć, dlatego milczał, by przypadkiem nie wyszedł fakt, że ma nadzwyczajny słuch. Mimo wszystko nieco przyspieszył, aż brunet także usłyszał głosy. 
- Jesteśmy blisko – odezwał się wyższy. Zrobili jeszcze parę kroków, aż wąwóz się skończył. Prowadził on do dalszej części lasu, nieco rzadszego, niż na początku. Wtedy ich zobaczyli: dwóch mężczyzn trzymało czarnowłosą kobietę, wykręcając jej ramiona do tyłu, jeden stał przed nią i coś krzyczał, czwarty stał przed nimi, w ręku trzymając miecz, gdyby zaszła potrzeba do ataku, piąty stał za kobietą i najwyraźniej szukał czegoś w jej ubraniu, nie przejmując się tym, że szukał ukrytej rzeczy w miejscu, gdzie nie mogła niczego schować, a szósty stał przy koniach i je pilnował.
Mordimerowi wydawało się, że nie znał kobiety, była biała jak ściana, ubrana w brązowy, przetarty strój robotnika, na jej twarzy widniało rozcięcie, a w kąciku ust miała krew. Czyżby już użyli tych najpewniejszych środków? W końcu krzyki zamieniły się w słowa.
- Mów gdzie to masz! - krzyczał strażnik przed nią. Kobieta kręciła głową, zaczęła płakać.
- Nie mam! Zgubiłam! Miałam w kieszeni! - mężczyzna z tyłu znowu wsadził dłoń w kieszeń, w której ostatnio miała przedmiot, ale wyjął pustą rękę i pokręcił głową.
- Kłamiesz! Zwiążcie ją i zabierzcie do miasta – rozkazał. Momentalnie Madderdin odwrócił się do Samuela.
- Podaj woreczek – zdjął z ramion plecak i go otworzył. Zobaczył w nim różne rośliny, których nazwy i właściwości pojawiły się w jego głowie jak uderzenie młotem. Gdy chłopak wyciągnął przedmiot, podał mu go. Bez słów rozwiązał sznureczek i go otworzył, zaglądając do środka. Prócz monet i jakichś pobocznych dupereli, leżał pierścień, a raczej sygnet. Był ogromny, złoty i miał w sobie czysty diament. Czy to możliwe, że udało jej się okraść kogoś z królewskiej rodziny? Pokazał przedmiot towarzyszowi
- Teraz to my mamy kłopoty – oznajmił. Miał na myśli dwa fakty. Pierwszy: są oni w posiadaniu królewskiego, skradzionego pierścienia. Nie byłoby w tym nic złego i strasznego, gdyby nie doświadczenie nauczyciela, które mówiło, że nawet, jeśli powiedzą prawdę, że nie mają z tym nic wspólnego i po prostu zaleźli przedmiot w lesie i tak zostaną oskarżeni o współudział i powieszeni. Drugi fakt był w tym momencie gorszy. Mordimer wskazał na dowódcę żołnierzy, który zamiast jechać razem ze swymi kompanami, postanowił się zawrócić i sprawdzić drogę, jaką przebyli, w poszukiwaniu rzekomo zgubionego woreczka. Problem leżał w tym, że oni znajdowali się na jego drodze, a w wąwozie ciężko było się schować.

<Wspólniku w zbrodni?>

Liczba słów: 777

Od Kousuke CD Keitha

W tej chwili w mojej głowie pojawiło się bardzo ważne pytanie, czy on ma tak cholernie nudne życie, że nic mi nie mówi, czy może raczej jest tak mało inteligentny, by nie umieć w kilku zdaniach opowiedzieć mi czegoś choć trochę ciekawego o sobie.
Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że właśnie w tym drugim zauważonym przeze mnie facie jest problem, może jest mało inteligentny, a ja tego nie zauważyłem.
Westchnąłem głośno, przyglądając się uważnie ciemnowłosemu, zastanawiając się, czy być dla niego łaskawy i dać mu spokój, czy wręcz przeciwnie zadawać więcej pytań.
- Dobrze w takim razie, jeśli nie chcesz nic o sobie mówić, może ja powiem coś o sobie - Stwierdziłem, chcąc zrobić mu trochę na złość i przytrzymać go trochę dłużej przy sobie niech wie, kogo ma za właściciela, w końcu w tej chwili jest jak pies mój własny Pies, który musi robić wszystko, co mu każę.
Chłopak kiwnął głową, tak jakby w ogóle nie przeszkadzało mu to, że zacznę mówić o sobie, wręcz przeciwnie cieszył się, że nie musi już nic mówić o samym sobie.
- Zaczynając od samego początku, jak możesz zauważyć lub nie jestem demonem, żyje wiele tysięcy lat, szkoda byłoby liczyć mi tego czasu, ile spędziłam na ziemi, jednak jest to wystarczająco długi czas, abym mógł poznać ludzi od czasów, Jacy byli kiedyś przed zarządzeniem wyrzucenia wygnańców z Ziem po te czasy, stwierdzam, jednak że kiedyś ludzie byli dużo inteligentniejsi i może bardziej sprytnie niż teraz. Gdy przyszedłem na ten świat nie Mieszkałem tutaj, bo tych ziem jeszcze nie było, gdy się zjawiłem tu, wszystko wyglądało zupełnie inaczej, jak możesz zauważyć. Nie mam rodzinę, ale to z własnej nieprzymuszonej woli wkurzali mnie, więc odszedłem a lepsze to niż ich zabić. Bo mimo że niektóre istoty Wkurzają mnie bardzo nigdy nikogo nie zabiłem, więc o swoje życie bać się nie musisz, bardziej na twoim miejscu bałbym się o twoją wolność, jeśli stwierdzę, że jesteś mi bardzo przydatny, nie puszczę cię I choć demony nie kłamią, nigdy nie powiedziałem, ile tu zostaniesz - Zauważyłem, uśmiechając się delikatnie pod nosem, zauważając, że mimika twarzy chłopaka diametralnie się zmienia, chyba do samego końca miał nadzieję, że jednak wypuszczę go bez zbędnych słów. Ja jednak w planie mam, zamiar jeszcze trochę się z nim podroczyć aż w końcu nie znudzi mi się lub nie stanie kimś wartym mojej uwagi.
- Chcę wiedzieć o tobie więcej informacji, na twój temat. Twoje informacje nie zaspokajają mojego zainteresowania, Powiedziałem ci wiele o sobie i wiele o moim patrzeniu na świat tak więc teraz Ty powinieneś zrobić to samo - Moje słowa nie brzmiały jak rozkaz, po prostu nim były musiał to zrozumieć i wyłapać, że nie żartuję. Jeśli jednak nie zrozumie, moich słów nie dam mu spokoju i będę ciągnąć za język, a wtedy będzie musiał mówić, inaczej nie odpuszczę aż do samego końca.
- Nie chce - Wyszeptał, niepewnie patrząc w bok, nie wiedząc jak wykaraskać się od opowiadania o sobie, no cóż, ma problem albo mówi, albo będzie tu siedział i błagał, abym tylko. Nie zdenerwował się przypadkiem przez jego milczenie.
- Powiem ci wprost, nie masz, wyboru pamiętaj, że nieposłuszeństwo będzie karane - Odparłem, uśmiechając się do niego, szeroko wiedząc, że wolałby ominąć większość z moich psychicznych kar. Które do najprzyjemniejszych nie należą.

<Kruszynko? xD >

Liczba słów: 535

Od Samuela do Mordimera

  Nie zdążyłem odpowiedzieć na pytanie mężczyzny. Naszą niezwykle interesującą dyskusję przerwał dochodzący od strony miasta tupot końskich kopyt. Donośne dudnienie z sekundy na sekundę rosło w siłę, skutecznie przyciągając naszą uwagę. Momentalnie zapominając o jakichkolwiek zasadach kultury, odszedłem w bok, aby móc zobaczyć nadjeżdżających jeźdźców. Nim jednak udało mi się wdrapać na szczyt kopca, z którego chciałem dokładnie zobaczyć nieznajomych, pierwszy z nich już zdążył nas minąć. Była to młoda, czarnowłosa kobieta dosiadająca świerzo wyrosłego fryzyjskiego ogiera. Tuż za nią, w odległości niecałych pięciu metrów, jechała banda królewskiej straży. Szóstka niemalże identycznie wyglądających mężczyzn, jadących na niemalże identycznych, gniadych koniach.  Będący na czele, rosły młodzieniec rzucił w naszym kierunku hasło ostrzegawcze. Widząc pośpiech królewskiej gromady, zeskoczyłem z kopczyka, po czym wszedłem razem z Mordimerem w las, tym samym unikając stratowania przez królewskie konie. Strażnicy minęli nas cwałem, zostawiając po sobie jedynie głębokie ślady kopyt oraz uczucie podekscytowania pęczniejące w żołądku.
     - Nie wiem, czy w takim momencie moja odpowiedź byłaby jakkolwiek istotna – rzuciłem do Mordimera, poprawiając plecak, który lekko zsunął się w momencie skoku. Szybkim krokiem wróciłem na szlak, oglądając się w kierunku, gdzie zniknęły konie 
     - Możliwe – skwitował mężczyzna, również wychodząc z ukrycia. Delikatnie otrzepał swoje ubranie z zaczepionych o materiał kurtki igieł.  
Już w tym momencie wyraźnie czułem napływającą ekscytację. Moje usta mimowolnie wykrzywiły się w wiadomym wyrazie, a oczy najpewniej ciskały radosnymi  iskrami niczym w amerykańskich kreskówkach. 
     - Nie wiem jak ty, ale ja muszę dowiedzieć się kto, z jakiego powodu i z jakim skutkiem starał się uciec królewskim – powiedziałem, nie kryjąc podekscytowania wyraźnie wyczuwalnego w głosie. 
     - Tak samo jak musiałeś dowiedzieć się, czy jestem człowiekiem? – skwitował ironicznie mój towarzysz. 
     - A żebyś wiedział! – odparłem z szerokim uśmiechem na ustach. – To jak, idziemy sprawdzić jak to się skończyło? 
Mordimer westchnął głęboko, teatralnie przewracając oczami. 
     - I tak miałem iść na spacer… - mruknął z pewną dozą niezadowolenia. Może moja obecność w jakimś stopniu mu przeszkadzała? Nie mniej jednak mężczyzna ruszył w krok za mną.
Na początku sama wędrówka klasyfikowała się raczej na tą z rodzaju przyjemnych. Prowadząca przez las ścieżka była szeroka i wyraźna, ziemia ubita na tyle, aby wiatr nie zacierał śladów. Rosnący po bokach zagajnik służył jako element dekoracyjny, który znacznie umilał całą podróż. Problemy zaczęły się w momencie, kiedy ślady kopyt znacznie odbiły w bok, wskazując na to, że królewski pościg wjechał w bór. Razem j Mordimerem spojrzeliśmy po sobie. Żadnemu z nas wizja zagłębiania się wewnątrz lasu opuszczonej twierdzy tak blisko zmroku nie wydawała się zbyt przyjemna.
     - Idziemy dalej? – spytałem niepewnie, czując ciarki przechodzące po karku. 
Mordimer myślał nad tym dłuższą chwilę, jednak ostatecznie twierdząco machnął głowa. 
     - Raz kozie śmierć – skwitował, wychodząc na prowadzenie. 
Droga pomiędzy drzewami była znacznie trudniejsza. Żaden z nas nie mógł znaleźć wydeptanej ścieżki, tak więc obydwoje z trudem przedzieraliśmy się przez krzaki niejednokrotnie sięgające okolic pasa. W głębi ducha przeklinałem całe to przerośnięte zielsko, jednak większość swej uwagi skupiałem na tym, aby nie zgubić śladów wydrążonych przez końskie kopyta. Co chwila poprawiałem wiszący na ramionach plecak, którego zawartość coraz mocniej zaczynała mi ciążyć. Po dłuższym marszu straciłem większość zapału, niemrawo człapiąc za Mordimerem. W pewnym momencie poczułem mały, dość twardy przedmiot pod stopą. 
     - Zaczekaj  - rzuciłem szybko w kierunku towarzysza, który natychmiast odwrócił się w moim kierunku. Szybko schyliłem się, podnosząc z ziemi małą, jutową sakiewkę. Zwarzyłem przedmiot w dłoniach, powstrzymując się jednak od zajrzenia do środka.
      – Myślisz, że zgubił to ktoś z pościgu? – mruknął Mordimer, lustrując wzrokiem przedmiot leżący na moje dłoni. 
     - Nie, raczej nie – odparłem z przekonaniem. – Królewscy używają tylko worków skórzanych. Wiem, bo mój ojciec był w gwardii i przy każdej możliwej okazji je zachwalał i sugerował, żebyśmy używali takich w zakładzie. Ten jest jutowy, do tego lekko podeszły pleśnią – przed postawieniem ostatniego stwierdzenia zawahałem się chwilę. – Myślę, że należy do tej kobiety. 
Towarzysz pokiwał głową w geście niemej aprobaty. 
     - Myślisz, że mogę sprawdzić co jest w środku..? – zapytałem. 

<?>

Liczba słów:637

Od Mordimera CD Samuela

Gdy dotarłem do domu, zza ściany usłyszałem krzyki kłócącej się pary. Nienawidziłem mojego domu, pod względem cienkich ścian, które przepuszczały każdy, najmniejszy szmer. Nawet gdy byłem w toalecie, mogłem usłyszeć, co robi moja sąsiadka w swojej. Na początku było to nieco krępującego, nigdy nie zapomnę, jak w nocy słyszałem jęki rozkoszy, upojnej nocy dopiero co złączonych ze sobą węzłem małżeńskim parę, która na następny dzień się stąd wyniosła, ponieważ nie tylko ja to słyszałem, ale i starsza kobieta, która uwielbiała plotkować o wszystkim. Teraz się przyzwyczaiłem i zamiast słyszeć słowa i dialogi, potrafiłem usłyszeć nic nieznaczący bełkot, który po jakimś czasie mój mózg wyciszał. Niestety teraz, kłócący się nie znali granic i dosłownie wrzeszczeli na siebie na całe gardło. Położyłem po sobie uszy, trochę ich zagłuszając, po czym przebrałem się w luźniejsze ubrania, wypakowałem z torby książki i poszedłem zjeść obiad, który składał się na gotowane ziemniaki i leczo, które lubiłem nazywać warzywnym sosem. Przez czas, jaki robiłem jedzenie, wyszło na to, ze obiad zamieni się w obiadokolację, po której wyszedłem na spacer. Zatłoczone ulice nic się nie zmieniły przez te kilka godzin, może z tą różnicą, że teraz mniej cuchnęło potem, który strasznie emanował w dzień, gdy słońce grzało najmocniej. Teraz, gdy schowało się za budynkami i przyszedł chłodniejszy wiatr, miasto było bardziej znośne. Wszedłem w tłum ludzi, przez chwilę się z nimi „złączyłem”, aby po dwóch ulicach przecisnąć się na wolną przestrzeń, prowadzącą do wyjścia z miasta, a wejścia do lasu. Hałas cichł, a gdy z mojego pola widzenia zniknęła cywilizacja, nie słyszałem niczego, co było mi niepotrzebne. Prawie; przede mną szła jakąś postać. Miała kaptur na głowie, dlatego jej nie rozpoznałem. Przez chwilę uważnie jej się przyglądałem, ale kiedy starał się mnie szeroko ominąć, uspokoiłem się. Mogłem spędzić resztę dnia spokojnie, tak, jak sobie to wymarzyłem. 
Nagle osobnik, idący obok mnie, potknął się o wystający korzeń. Runął na ziemie jak długi. Zerknąłem na niego kątem oka. Musiałbym być potworem, by nie pomóc nieznajomemu wstać, dlatego podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę.
- Pomogę ci – oznajmiłem. Mężczyzna wyciągnął swoją dłoń, którą chwyciłem i pomogłem mu wstać na równe nogi. Gdy podniósł głowę, z której spadł kaptur, zobaczyłem tego młodzieńca, który otwarcie się mnie zapytał, czy jestem wygnańcem. Nieco się zdziwiłem na jego widok, spotykanie tej drugiej osoby w tym samym dniu i to przypadkiem, jest podejrzane. Pierwsza myśl, jaka mnie tknęła, podpowiadał mi, że mnie śledził, jednak szybko pozbyłem się tego z głowy. Jak mógł mnie śledzić, skoro szedł z przeciwnej strony w przeciwnym kierunku?
Chłopak patrzył się na mnie zmieszanym wyrazem twarzy, ale nie zapomniał o języku.
- Dziękuje – odparł, kiedy wstał i poprawił plecak. - Mogę wiedzieć, co pan tu robi? - zapytał.
- Mordimer – przypomniałem mu swoje imię, zwracać się per pan mają obowiązek moi uczniowie, on nim nie był. - Wyszedłem na spacer – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- O tej porze? - zerknąłem na niebo, za jakiś czas słońce miało całkowicie się schować, robiło się coraz zimniej.
- Owszem, obiad mi się nieco przedłużył – wyjaśniłem. - No a ty? - skoro on mógł znać powód, też miałem do tego prawo. Jednak nim mi odpowiedział, usłyszałem z tyłu tupot koni. Odwróciłem głowę, w kierunku z którego przyszedłem. Najpierw zobaczyłem czarnego konia, na którym cwałowała jakaś postać, która zdawała się nas nie widzieć. Gdybyśmy nie zeszli jej z drogi, staranowała nas. Nim zdołałem ją w myślach wyzwać, zaraz pojawiły się kolejne konie. Tym razem była to grupka strażników, którzy gonili uciekiniera. Tym razem musieliśmy wejść w drzewa, całkowicie schodząc z drogi, ponieważ organy sprawiedliwości nie miały zamiaru się zatrzymywać przed jakimiś ludźmi. Zgadywałem, że był to nadnaturalny, a ja, jako iż miałem się przejść w tamtym kierunku, miałem zamiar sprawdzić, czy ją dogonią, czy ucieknie. 

<Samuel?>

Liczba słów:  608

Od Samuela do Mordimera

Patrzyłem z nieukrywanym niezadowoleniem, jak Mordimer odchodzi w nieznanym mi kierunku, stanowczo torując sobie przejście pomiędzy tłoczącymi się na rynku ludźmi. Westchnąłem, ponownie krzyżując obie ręce na piersi, po czym oparłem się o ścianę pobliskiego budynku. Otrzymałem odpowiedź, której najpewniej mogłem się spodziewać. W końcu który wygnaniec przyznałby się do swojego pochodzenia od tak, przypadkowej osobie, która chwilę wcześniej siłą wepchnęła go do ciemnej alejki? Zresztą gdyby którykolwiek z nich miałby w zwyczaju obnoszenie się ze swoimi mocami, najpewniej nie pożyłby długo w tejże dzielnicy, znajdującej się o rzut beretem od królewskiego zamku… Z resztą nie pożyłby długo gdziekolwiek. W okresie zwiększonej czujności królewscy żołnierze patrolują nawet wioski pod posągami obronnymi, co wiedziałem z własnego doświadczenia. 
Nic dziwnego, że uzyskana odpowiedź ni jak mnie nie satysfakcjonowała. Niczego innego nie mogłem spodziewać się po rozumnej istocie nadprzyrodzonej, tym bardziej po człowieku, jednak dalej czułem się oszukany. Mój początkowy entuzjazm zniknął jak za machnięciem magicznej różdżki. Nawet, jeśli Mordimer był zwykłym człowiekiem, otaczał się niezwykłą aurą. A ta przyciągała mnie jak magnes, doprowadzając moją ciekawską stronę do szału. 
     - Ma niecodzienny rodzaj urody, może przez to wydał mi się dziwny – mruknąłem pod nosem, poprawiając zarzuconą na plecy torbę. – Muszę zrobić sobie przerwę, zaczynam świrować od nadmiaru pracy. 
Żwawym krokiem przecisnąłem się do głównej alejki. Nie chcąc serwować sobie większej ilości nerwów oraz chcąc uniknąć niepotrzebnego przeciskania się przez ludzi, powolnie przesuwałem się przed siebie wraz z tłumem. W między czasie wyciągnąłem z kieszeni zmiętoloną kartkę, kolejny raz tego dnia lustrując zapisaną na niej listę. Rumianek, mięta pieprzowa, dziurawiec, babka lancetowata… miałem nadzieję na to, że wszystko uda mi się znaleźć w lesie rosnącym nieopodal targu. Jeszcze tego mi brakowało, żebym musiał wrócić do domu z pustymi rękoma.
Zbieranie wszystkich zapisanych na liście roślin zajęło mi niecałe dwie godziny. Samo zebranie ich trwałoby przynajmniej połowę krócej, jednak w trakcie spaceru po lesie nie mogłem powstrzymać się od krótkich postojów, w trakcie których napawałem się dudniącą w uszach ciszą oraz zapachem rosnących niemalże na każdym kroku kwiatów. Właśnie z tego powodu, nim zdążyłem się zorientować, wybiła godzina szósta. Słońce powoli schylało się ku nieboskłonowi, las szykował się do snu. Temperatura w zastraszającym tempie zbliżała się do dolnej granicy.
W celu ogarnięcia wszystkich swoich bagaży, zatrzymałem się przy jednym z powalonych przez burzę drzew. W okolicy było ich całkiem sporo, jednak właśnie to jedno leżało na tyle nisko, żebym był w stanie bez problemu je dosięgnąć. Położyłem na nim plecak, z którego wyciągnąłem ostrożnie zwinięty, przyduży czarny płaszcz. Szybko narzuciłem go na siebie, naciągając na głowę kaptur. Chwilę później wepchnąłem do torby wszystkie rośliny, które udało mi się zebrać przez cały dzień. Gdy zioła leżały na swoich miejscach, delikatnie wcisnąłem do środka obwiązany skórą sierp. Starannie zamknąłem plecak, upewniając się, że w trakcie drogi nic się nie zniszczy. Zaraz po tym ruszyłem przed siebie, niedbale zarzucając torbę na ramię.
W drodze powrotnej, gdy znalazłem się tuż przy skraju lasu, kątem oka dostrzegłem zbliżającą się w moim kierunku postać. Tego mi jeszcze brakowało. Chcąc uniknąć niepotrzebnego spotkania z nieznajomym, zszedłem nieco z głównego szlaku, z zamiarem ominięcia obcego bokiem. Pech chciał, że przechodząc tuż obok niego, potknąłem się o wystający z ziemi korzeń, po czym runąłem na ziemię z donośnym hukiem.
     - Cholera jasna – zakląłem.

(?)

Liczba słów:537

Od Yuri'ego CD Victor

Nie chciałem mu na tę chwilę mówić o tym, że klątwa tak czy siak dosięgnie to królestwo, nawet jeśli on będzie przebywał poza granicami tego miejsca. To samo tyczy się jego, że tak powiem "testu", on też go nie ominie. Magia jest potężniejsza niż może na się wydawać i jestem pewien, że tego wszystkiego nie da się po prostu uniknąć. Jednak powiem mu to podczas podróży, teraz lepiej o tym nie rozmawiać, wciąż jesteśmy świeżo po burzliwych wydarzeniach i wypada trochę ochłonąć i spojrzeć na niektóre sprawy z dystansem. Odetchnąłem cicho i spojrzałem jeszcze raz spokojnym wzrokiem na mężczyznę, który najwyraźniej czekał już tylko na sługę, który nas miał zaprowadzić do powozu. Jednak ja miałem jeszcze sprawę do załatwienia i nie mogłem tu tak stać i czekać na przybycie kogoś ze służby.
- Muszę jeszcze coś załatwić - odezwałem się nagle, na co Książę skierował spojrzenie swoich niebieskich oczu w moją stronę.
- Dobrze, tylko raz dwa, nie będziemy na ciebie nie wiadomo ile czekać - uprzedził mnie, a ja z delikatnym skinięciem głowy, wycofałem się do drzwi. Wyszedłem na korytarz kierując się do swojej izby. Wiem, że zabrali już moje ubrania, ale na pewno nie spakowali tych bardziej nielegalnych rzeczy takich jak na przykład księgi o magii. Zawsze wolałem mieć przy sobie jakieś sensowne źródło wiedzy, nawet jeśli nie skorzystam z niego. Poza tym muszę się pożegnać z Josephem. Nie chcę o tym myśleć, ale los pisze nam różne scenariusze i nie chcę odejść bez pożegnania się z moim przyjacielem.
- Yuri - starzec podniósł się z krzesła i spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem. - Przyszli tu tak nagle i zabrali twoje rzeczy... Nie chcieli mi nic powiedzieć... Coś się stało? Masz kłopoty?
- Spokojnie, jadę z Księciem Victor'em na małą wycieczkę - odpowiedziałem z łagodnym uśmiechem na ustach i podszedłem do mężczyzny, by objąć jego nieco zgarbione ciało, w mocnym uścisku. - Niedługo wyjeżdżamy, a ja nie chciałem tak nagle zniknąć bez pożegnania...
- Oh, Yuri... - Joseph poklepał mnie czule po plecach, a ja wtuliłem twarz w zagłębienie jego szyi. Naprawdę będzie mi go brakować. Nie wiem ile będzie trwał nasz wyjazd, ale na pewno nie będzie on krótki, w końcu podczas niego Victor musi nauczyć się panować nad swoją mocą, a to raczej nie przyjdzie mu zbyt szybko. Najgorsze jest myślenie, że już nigdy mogę się nie spotkać z tym staruszkiem, ale staram się wyrzucić te myśli z głowy.
- Jeśli chodzi o tę klątwę... - zacząłem, ale mężczyzna przerwał mi cichym chrząknięciem.
- Nie martw się, poradzimy sobie jakoś, ważne by Książę zdał swój test - odparł starzec i uściskał mnie znowu, nie chcąc przez chwilę mnie puścić.
- Muszę jeszcze wziąć parę rzeczy - odsunąłem się powoli od byłego medyka i poszedłem do swojego skromnego pokoiku, pakując do szmacianej torby kilka ksiąg, a także parę kilka innych rzeczy, które uważałem za niezbędne.
- Uważajcie tam na siebie, w razie czego pisz listy... i do zobaczenia - odparł jeszcze Joseph, gdy kierowałem się już do wyjścia. Uśmiechnąłem się tym razem trochę niemrawo, nie chcąc dopuścić do zbytnego rozklejenia się. Skinąłem lekko głową i pchnąłem drewniane drzwi, zostawiając za sobą "dom", bo chyba tak mogę nazwać to miejsce, które z czasem pokochałem.
Ruszyłem w drogę powrotną do komnaty Victor'a, lecz widząc jak ten idzie przy boku jakiegoś sługi przez korytarz, uznałem, że po prostu się do nich dołączę.
- Gdzieś ty był? - zapytał od razu jasnowłosy, patrząc na mnie pytającym wzrokiem.
- Musiałem zabrać parę rzeczy i pożegnać się z Josephem - odpowiedziałem, spuszczając wzrok ku podłodze, nie chcąc za bardzo o tym rozmawiać. Victor najwyraźniej zauważył to i po prostu pokiwał delikatnie głową i po prostu szedł dalej bez słowa. Tak więc sługa zaprowadził nas do powozu, który miał zabrać nas do portu. Sam do końca nie wiedziałem, gdzie tak naprawdę jedziemy, ale pocieszałem się myślą, że prawdopodobnie tam będziemy bezpieczni i przynajmniej nie będziemy musieli tak bardzo kryć tego kim jesteśmy. Jednak to wszystko okaże się na miejscu, najpierw trzeb przetrwać kilku dniową podróż, a później martwić się resztą. Podczas rejsu będę miał czas by porozmawiać z Księciem o klątwie i o tym, że ten cały test go nie ominie, nie sobie nie myśli, że można od tego tak łatwo uciec. Eh... Nawet nie wiem, czy on bierze to na serio... No cóż wszystko dowiem się podczas rozmowy i coś czuję, że mężczyzna też chce o tym porozmawiać, tylko czeka na odpowiedni moment...

~~*~~

- Więc co do tej klątwy - Victor rozpoczął niespodziewanie swoją wypowiedź, a ja zaskoczony oderwałem wzrok od pięknego morza, rozciągającego się przed moimi oczami.Czy on naprawdę musiał teraz zacząć rozmowę? Mamy całe dwa dni i dopiero co odbiliśmy od portu, nawet nie da mi się chwilę nacieszyć widokami. Gdyby nie to, że jest Księciem to już dawno dostałby ode mnie w głowę, może w końcu by trochę zmądrzał. No cóż, ale nie ma co na niego od razu naskakiwać (nawet jeśli naskakuję na niego tylko w myślach, bo na głos trochę się cykam), w końcu pewnie jest ciekawy. Nie dziwię się mu, też byłbym ciekawy gdyby kraj, w który mieszkam i jestem jego Księciem, miała nawiedzić plaga.
- Tak? - uniosłem jedną brew, czekając na pierwsze pytanie, jakie padnie z jego ust. Oparłem się o balustradę statku i przez chwilę porównywałem kolor oczu mężczyzny z odcieniem wody morskiej. łudząco podobne, ale jednak nie takie same.
- Co teraz z nią będzie? W sensie mnie tam nie ma i co z tymi moimi trzema próbami? - podrapał się po głowie, patrząc to na mnie, to na coraz bardziej oddalający się port. Miałem wrażenie, że nie do końca chciał wierzyć w tą klątwę, ale mimo wszystko i tak się tym przejmował. Cieszę się, bo równie dobrze mógł całkowicie zignorować słowa strażnika i udać, że nic się nie stało. Miałby do tego prawo, ale ludzie by cierpieli.
- To że opuszczasz królestwo nie oznacza, że nie dosięgnie go plaga - odpowiedziałem spokojnie, kierując wzrok w stronę otwartego morza. - Z dnia na dzień zaczną nagle obumierać plony, a woda w rzekach wyschnie, przez co nie będzie ani jedzenia, ani wody... Królestwo stanie się podatne na atak z zewnątrz jak i z wewnątrz... Już nawet nic nie mówiąc o bestiach, kryjących się w mroku. Kiedy ludzkie organizmy są osłabione, łatwiej zarażają się rożnymi chorobami. Panika, zamęt i...
- Rozumiem, rozumiem - mężczyzna przerwał mi, mając chyba już dość mojej gadki na temat tego, co będzie i tego, co może się stać, gdy na królestwo spadną plagi.
- A jeśli chodzi o sprawdzenie ciebie, o czym mówił strażnik, to spokojnie, na pewno się odbędzie, dlatego musisz być czujny, bo nie wiadomo kiedy może się to zdarzyć - dodałem do swojej poprzedniej wypowiedzi parę słów i zamilkłem, zajmując swoje myśli całkowicie widokiem, zapierającym wdech w piersiach. Dużo już widziałem, ale wciąż wszystko zaskakuje mnie, jakbym był małym dzieckiem. Zerknąłem na mojego towarzysza, który nie był tak bardzo zaabsorbowany widokiem, jak ja i bardziej wyglądał na pogrążonego we własnych skomplikowanych myślach. Nie chciałem mu przeszkadzać, dlatego wróciłem do własnych spraw, rozmyślając przy okazji, jak potoczy się dalej nasza wspólna podróż. Byłem też ciekaw jaka jest ta rodzina Victor'a, której jeszcze nie miał okazji poznać. To będzie dla niego zupełnie coś nowego i samo przebywanie z osobami, takimi jak on, będzie musiało być ekscytujące.
- Myślisz trochę o tej swojej ciotce? Jaka jest? - zagadnąłem nagle, nie odwracając wzroku od fal, rozbijających się o kadłub statku. Zauważyłem kątem oka, że głowa pełna jasnych włosów unosi się lekko do góry i uśmiechnąłem się lekko, wciąż mając wzrok utkwiony w jednym punkcie.
- Nie, znaczy się teraz myślę tylko o klątwie i paru innych sprawach - mruknął w odpowiedzi, a ja odetchnąłem ciężko, odpychając się od balustrady, stając naprzeciwko Księcia.
- Powinieneś się przestać tyle zamartwiać, panie - uśmiechnąłem się do niego delikatnie. - Wszystko będzie dobrze i udowodnisz swój honor, sprawiedliwość i odwagę, kiedy przyjdzie na to czas.
Victor zamrugał kilka razy powiekami, patrząc na mnie dość niepewnym spojrzeniem.
- A jeśli zawiodę? Co wtedy? - zapytał, a ja wyczułem wahanie w jego głosie i zastanawiałem się skąd się ono bierze. Być może boi się, że nie zda "testu", jednak ja wierzę w niego i dobrze wiem, że posiada te trzy ważne cechy: honor, odwagę i sprawiedliwość. Musiałby być w naprawdę złym humorze, żeby oblać próbę.
- Wtedy na Dous Mundos spadną złe czasy - wzruszyłem lekko ramionami, mówiąc prawdę i tylko prawdę. - A teraz odpocznij sobie, panie. Przed nami długa podróż...

~~*~~

Następne dwa dni minęły dosyć spokojnie. Książę tylko od czasu do czasu znowu zaczynał temat o klątwie, a ja musiałem na spokojnie wszystko od nowa mu tłumaczyć. Chyba w końcu zaczął brać to na poważnie i uwierzył w słowa strażnika. Lepiej później niż wcale, jak to lubią sobie ludzie mówić.
- Zbliżamy się do lądu! - w pewnym momencie usłyszałem krzyk kapitana, na co zerwałem się z ławeczki, na której siedziałem wraz z Księciem i pobiegłem w stronę balustrady, aby spojrzeć na dość znajomy widok powoli pojawiający się na horyzoncie. Znałem już to miejsce, jednak nie spodziewałem się, że to właśnie tutaj mieszka ciotka Victor'a. Trochę to zaskakujące i jednocześnie niepokojące, gdyż jakoś nie widziało mi się w najbliższym czasie wracać na te tereny, jednak mus to mus, nic na to nie poradzę.
- Coś się stało? - najwyraźniej mężczyzna zauważył grymas na mojej twarzy, spowodowany dawnymi wspomnieniami związanymi z tym miejscem. Nie były to jakieś złe wspomnienia, ale nie były też jakoś bardzo przyjemne.
- Wszystko w porządku, panie - zapewniłem mojego towarzysza jeszcze delikatnym uśmiechem i odszedłem od balustrady, nie chcąc dalej patrzeć w przestrzeń przed nami. Nie było to dla mnie nic nowego, więc nie wzbudzało we mnie aż tak dużo zainteresowania. Co innego mogę powiedzieć o Victorze, który wydaje się zaintrygowany nowym miejscem.
Nim się obejrzałem, statek cumował już do brzegu, a wokół pojawiło się dość sporo ludzi. No ale czego innego spodziewać się po porcie w środku dnia? Kiedy tylko statek ustawił się w stabilnym miejscu, na jego pokład weszli jacyś nieznani ludzie, którzy stanęli nagle przed Victor'em i skłonili się lekko. Przedstawili się jako służący jakiejś Claudii, która zapewne była ciotką Victor'a. Jednak na sam dźwięk tego imienia przeszły mnie ciarki. Mimo to nie pokazałem tego po sobie i spokojnie wraz z Księciem ruszyliśmy za sługami do powozu. Zajęliśmy miejsca w środku i podczas całej jazdy chłonęliśmy widoki, póki co nie odzywając się do siebie słowem. Cała droga nie trwała zbyt długo, chyba że po prostu tak wciągnąłem się w swoje rozmyślanie, że nawet nie zauważyłem, jak ten czas szybko zleciał. No cóż trzeba było wyjść z tego powozu i stanąć prawdzie w oczy.
Dworek był naprawdę piękny i mógłbym rzec, że prawie nic się tu nie zmieniło na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat. Tak samo ta kobieta, która teraz stała na schodkach, prowadzących do średniej wielkości pałacyku, uśmiechając się do nas pogodnie. Gdybym jej nie znał, to mógłbym powiedzieć, że uśmiecha się tak ładnie do swojego siostrzeńca, jednak w tej sytuacji jestem niemalże pewien, że mnie rozpoznała i również do mnie kieruje swój uśmiech. Zerknąłem kątem oka na Księcia, który tak jak przez resztę drogi pochłaniał otaczające go widoki. Dopiero gdy zauważył stojącą na schodach kobietę, przełknął ślinę i chyba troszkę poddenerwowany, a może podekscytowany, ruszył w stronę swojej ciotki. Całą scenę obserwowałem z odległości nie śmiąc się zbliżyć, póki nie dostanę takiego nakazu. W końcu w dalszym ciągu jestem sługą Victor'a i wymagane jest ode mnie odpowiednie do mojego statusu zachowanie.
- Witaj Victorze - kobieta przemówiła, a z jej ust nie znikał ten uśmiech. - Nazywam się Claudia i jestem twoją ciotką - przedstawiła się, a jasnowłosy, patrzył na nią przez chwilę w całkowitej ciszy, po czym nagle niepewnie pokonał kilka ostatnich schodków i przytulił się do kobiety. Ona odwzajemniła uścisk i  widać było, że bardzo cieszy się ze spotkania. Uśmiechnąłem się na ten widok lekko, bo nie powiem byłem zadowolony, że Victor mógł poznać swoją rodzinę.
- Wejdźmy do środka, chcę ci przedstawić resztę twojej rodziny - Claudia odsunęła delikatnie mężczyznę od siebie i po chwili zaprowadziła go w stronę drzwi, za którymi pewnie znajdowała się reszta rodzinki Victor'a. Widząc że służący z naszymi bagażami ruszyli się z miejsca, również postanowiłem za nimi podążyć, jak na razie nie zbliżając się do Księcia i jego ciotki. To był czas dla nich, a ja zwykły sługa nie miałem zamiaru się w to wtrącać. Po prostu poczekam do momentu, aż będę komuś potrzebny. 

~~*~~

Służący przydzielili mi pokój zaraz po przekroczeniu progu domostwa. Ulokowali mnie w średniej wielkości pokoiku, który bardzo przypominał mi ten, który zajmowałem na zamku. Nie miałem na co narzekać i po prostu rozpakowałem swoje rzeczy, siadając po tym na krawędzi łóżka. Nie miałem nic do roboty, dlatego pozostało mi tylko siedzieć w miejscu. Jednak samo siedzenie byłoby tylko marnotrawstwem czasu, dlatego wyciągnąłem z mojej szmacianej torby na ramię, dość grubą książkę. Dla większości społeczeństwa byłaby ona tylko i wyłącznie herezją, ze względu na to, że jest o magii. Jednak dla mnie jest po prostu książką, która tak samo, jak inne posiada zapisaną na stronach wiedzę. 
Po otwarciu księgi zacząłem ją spokojnie czytać i mimo, że już dobrze znałem jej treść, lubiłem wracać do tych zdań i czytać je już po raz któryś raz. Dzięki niej przypominały mi się stare czasy, kiedy wszystko było zupełnie inne. Nie było aż tyle nienawiści i zła, ale co poradzić na to, że czasy się zmieniają. Czasami zmiany są te na lepsze, a czasem te na gorsze. 
Ze wspomnień wyrwało mnie nagłe pukanie do drzwi. Poderwałem głowę do góry i szybko schowałem książkę pod łóżko. Był to niepotrzebny zabieg, gdyż tutaj nic mi nie groziło za czytanie literatury o magii, ale mimo to moje ciało z przyzwyczajenia samo z siebie zareagowało. Westchnąłem ciężko i wstałem z łóżka, podchodząc do drzwi. Nie wiem ile czasu minęło odkąd tu tak siedzę, ale pewnie więcej niż godzina. 
- Tak? - otworzyłem drzwi i od razu zastygłem w bezruchu, dostrzegając uśmiechającą się do mnie Claudię. 
- Trochę minęło czyż nie? - przekroczyła próg bez zbędnych uprzejmości, a ja od razu zamknąłem za nią drzwi, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Chciałem wiedzieć czego chce, ale jestem pewien, że zaraz sama wszystko mi powie. Nie jesteśmy wrogami, ale też nie jesteśmy przyjaciółmi. Można nas chyba nazwać starymi znajomymi? 
- Pewnie się zastanawiasz, czemu tutaj przyszłam, bo przecież mogłam zignorować fakt, że się znamy - uśmiechnęła się szerzej i usiadła na moim tymczasowym łóżku, zakładając nogę na nogę. - Po prostu byłam ciekawa, jak to się stało, że Serafin, którego kiedyś chciałam zwerbować na własnego sługę, jest służącym mojego siostrzeńca? 
I tutaj jest haczyk i cały powód tej nie chęci, którą trochę żywię do kobiety. Oczywiście na swój sposób ją lubię, jednak ona tak jak większość Bogów, uważa moją rasę, za swoich przydupasów. Kiedyś zaproponowała mi, bym został jej sługą, a ja wtedy odmówiłem. Przez długi czas mnie namawiała, ale ja nie byłem zdolny do takiego poniżenia. Jestem Serafinem, a nie jakimś pieskiem, którego można uwiązać na smyczy. Fakt koniec, końców skończyłem jako sługa, ale nie w taki sposób, jak ona uważa.
- Czuję się troszkę zraniona... - uśmiechnęła się pod nosem, a ja miałem wielką ochotę prychnąć śmiechem. - Co ma takiego Victor, czego ja nie miałam?
Wywróciłem oczami, naprawdę nie chcąc wracać do przeszłości, poza tym jestem zwykłym sługą monarchy, a nie jakiegoś Bóstwa. Jest wielka różnica pomiędzy tymi dwoma stanowiskami. Jeśli byłbym podległy Victor'owi jako sługa Boga, to wtedy mężczyzna miałby nade mną olbrzymią władzę, a teraz nie ma jej w ogóle. To, co robię dla niego to jest mój własny interes i dobroć, a także moja powinność, którą sobie już dawno wbiłem do głowy. 
- Jestem służącym Księcia, nie Boga - odetchnąłem cicho, krzyżując ramiona na wysokości klatki piersiowej. Jeszcze nigdy nie służyłem żadnemu Bogu, (oprócz temu co mnie stworzył) i w najbliższym czasie raczej się to nie zmieni. 
- Na razie - wymruczała pod nosem, a ja zmrużyłem lekko powieki. - Mimo wszystko dobrze cię widzieć po tylu latach.
- Ciebie również - uśmiechnąłem się do niej delikatnie. No cóż mimo że nie podoba mi się jej podejście do takich, jak ja to mimo wszystko ona nie jest złą kobietą i w przeszłości bardzo ją polubiłem. 
- No dobrze, skoro sobie pogadaliśmy, to zapraszam cię na obiad - wstała powolnie z łóżka i skierowała się do drzwi, zatrzymując się na chwilę w progu, patrząc na mnie przez ramię. - Idziesz?
- Jasne - uśmiechnąłem się sam do siebie i ruszyłem za Claudią, która zaprowadziła mnie do jadalni, gdzie przy stole siedziała już cała jej rodzinka. Z pewnością widzę tu kilka nowych twarzy, które wypadałoby poznać.

<Victor? c:>

Liczba słów: 2699

środa, 26 czerwca 2019

Od Mordimera CD Samuela

Niższy mężczyzna, który ciągle go zaczepiał, zaczynał mu działać na nerwy. Już dawno zrozumiał, że ludzie są nie tylko uparci i nie rozumieją słowa „nie”, oni po prostu mają wrodzony talent, do zmuszania kogoś w swoje intrygi. Nie chciał słuchać obcego, nie interesowało go, co powie. Nie ważne było, czy przychodzi z jakąś ofertą, szuka pracy, czy nawet pomocy, gorzej, jeśli chciałby porozmawiać. Mordimer miał inne plany; chciał znaleźć się w swoim lokum, spędzić w nim jakąś godzinę i wyjść na spokojny spacer po lesie, w nic nieznaczący dzień, który się ciągle powtarzał. Dlaczego teraz miało być inaczej? Przez jakieś smarkacza, który sobie ubzdurał, że musi z nim porozmawiać? 
Oczywiście mógł się domyślać, że nieznajomy spróbuje wszystkich możliwym środków, by z nim porozmawiać, nad tym bardziej się zastanawiał, niż nad przyczyną jego obecności. Temu też nie zdziwił się, kiedy wylądował w uliczce, a przed nim pojawił się ten sam oprawca. Masując obolałe miejsce, przyjrzał mu się. Wysoki, szczupły, brązowe oczy i włosy. Nie wyróżniał się niczym spośród tych wszystkich ludzi, którzy zagrodzili wyjście do uliczki. Śmieszne jest, jak wszędzie się przeciskają, by coś zobaczyć, bo ciekawość ich zżera, ale gdy dzieje się coś poważniejszego, udają, że ich nie ma. 
- Jesteś wygnańcem? - słysząc jego pytanie, Mordimer posłał mu znudzone, a zarazem rozbawione spojrzenie. W końcu musiał utrzymywać incognito, a chłopak ten albo coś dostrzegł, albo był kompletnym idiotą i zadawał to pytanie każdemu napotkanemu; ta myśl wywołała w jego duszy rozbawienie. Podniósł się na proste nogi i otrzepał spodnie z tyłu, na których wylądował. Potem znowu spojrzał na nieznajomego, zastanawiając się, skąd te zmartwienie na jego twarzy: zadając to pytanie, wyglądał na przyjętego.
- Obawiam się, że muszę cię zasmucić i zaprzeczyć – czy on naprawdę myślał, że zadając takie pytanie byle komu, nawet mając rację, osoba się do tego przyzna? Co chciał w ten sposób osiągnąć?
- Naprawdę? - tym razem stracił pewność siebie, z jaką zadał pierwsze pytanie. Przypominał wystraszone, małe dziecko, które właśnie zostało złapane na kłamstwie. Mężczyzna pokiwał spokojnie głową i nie spuszczał go ze wzroku. Obserwował, jak łagodniał, a oczy straciły błysk. - Bardzo pana przepraszam – powiedział po chwili, wbijając wzrok w ziemię. Mordimer dalej mu się przyglądał, zastanawiając się, czy chciał złapać go tylko po to jedno pytanie. Czy ten chłopak naprawdę nie miał co ze sobą zrobić?
- Zadając pytanie, byłeś strasznie pewny siebie, a teraz stałeś się potulny, jak baranek – stwierdził na głos, nie miał zamiaru go obrazić, tylko na głos ocenić sytuacje. - To pytanie zadajesz każdemu, kogo zobaczysz? - zapytał. Nie chciał konkretnie pytać, dlaczego tak pomyślał, bo gdyby się okazało, że jest mądrzejszy, niż na jakiego wygląda, mógłby stwierdzić, że to pytanie zadają tylko ci, którzy mają coś do ukrycia. Aby tak się nie stało, trzeba było sprawić, by to ciekawość nim pokierowała.
- Um… - podrapał się po karku, najwidoczniej nie wiedząc, co zrobić. - Niekoniecznie. Okazjonalnie – powiedział w końcu, wyższy pokiwał głową. Poprawił swoją torbę i szykował się do odejścia, jednak dobrym krokiem, byłoby nie tylko zapamiętanie tej twarzy, ale poznanie chociażby imienia, o które zaraz zapytał. - Samuel Smith – przedstawił się, jego twarz nagle wykrzywiła się w delikatnym uśmiechu, kiedy podał mu rękę. Mordimer nie pozostawiając chłopaka bez odpowiedzi, uścisnął mu dłoń, przedstawiając się tylko imieniem, gdyż nazwisko nie było potrzebne.
- Lepiej wracaj do domu – po tych słowach go wyminął i ruszył w kierunku ulicy głównej. 

<Samuel?>

Liczba słów: 547

Od *Armeta* CD Reo i Sa'ela

Kiedy się obudziłem, cholernie bolała mnie głowa. Rozejrzałem się wokół siebie i z przerażeniem ogarnąłem, że znajduję się w męskiej sypialni nie z jednym mężczyzną a z dwoma. W dodatku  zostałem przywiązany do łóżka, żeby nie uciec. Dostałem również w prezencie knebel, za który miałem ochotę udusić jegomościa. Za cholerę nie pamiętam wczorajszej nocy. Nie pamiętam nawet czy wyszedłem do baru na popijawę, urodziny czy kij wie na co jeszcze. Wiedziałem jedynak jedno - wpakowałem się w niezłe gówno. Nie pociągają mnie mężczyźni. To, że mnie właśnie wyruchał, uraziło moją dumę. Z tego co ja pamiętam, od zawsze gustowałem w kobietach. A jeśli już, to ja w każdym bądź razie w kogoś wchodzę, nie odwrotnie. Miłośnikiem jednak seksu analnego nie jestem. Stąd też kiedy skończył, kopnęłam chłopaka między nogi. Nie spodobało mu się to, więc oberwałem na tyle mocno, że straciłem przytomność. Kiedy znowu się obudziłem, nadal byłem przywiązany z drugim gościem. Trzeci właśnie wychodził więc rzuciłem pretensjonalnie "Zostawisz nas tu?", natomiast drugiemu się chyba podobało bo zapytał w dość dwuznaczny sposób. Zamrugałem parę razy nie wierząc w to co się dzieje. Zacząłem się ze sznurami, a kiedy się uwolniłem, odszukałem swoje rzeczy. Ubrałem się i wyszedłem bez słowa. Musiałem zająć się swoimi obowiązkami. Nadal cholernie bolała mnie głowa. Nie wiedząc dlaczego, mam ochotę się z nim rozprawić. Buzuje we mnie złość. Dlaczego ktoś mnie pieprzył bez mojej zgody. A co jeśli to ja się zgodziłem? O zgrozo, co ja mogłem zrobić? Byłem przerażony coraz bardziej, ale to nic w porównaniu z tym co miało stać się potem. W dalszej części dnia na moje nieszczęście dopadł mnie, jak się okazało, Sa'el. Nasz (nie)drogi kochanek, również nie pamięta nic z poprzedniego wieczoru.

Sa'el? Dalsza część odpisu od Reo twoja

Od Sarethe CD. Johena

-Wydaje mi się, że cię rozumiem. Lecz zastanawiam się czy mam się z tym zgodzić czy raczej przeciwnie.Wiele zależy od władcy. Choć może chodzi tu o złudzenie, bo prawda może wyglądać inaczej. Ludzie chowają sekrety i spiskują. I jeżeli za bardzo chcemy ingerować w czyjeś życie napotkamy opór -na chwilę zamilkłam, ponieważ nie można było zaprzeczyć moim słowom. Dawały do myślenia i zarówna ja jak i Johen pochłonęliśmy się w myślach.
-Ludzie pragną wolności, a jeśli ją zabieramy mogą powstać bunty i rebelie, na przykład w królestwie. Im bardziej zaborczy władca tym większe szanse na powstanie zamieszek i chaosu. Łatwo rozwścieczyć lud, ale trudniej nad nim zapanować - odparł Johen widocznie trochę zadowolony, że może wyjść trochę poza tematy egzystencjalne.
Nie ukrywam, że w samotności sama ze sobą takowe prowadzę. Niekiedy do dyskusji dołączy mój przyjaciel Izmael, którego zatłukłabym jeszcze raz. Nie dziwię się ani trochę, że stracił uprzednio życie. Kiwam głową nadal się zastanawiając.
-Dokładnie, to jest to. Dzisiaj chyba też stoimy przed wielką niewiadomą. Sprawa magii - zaczęłam ostrożnie temat zerkając na księcia, którego nie ruszył wypowiedziany przeze mnie termin "magia".- Nadal trwają masowe egzekucje, dekret jest jaki jest. Może to były zamierzchłe czasy ale ludność wątpię, czy jest zadowolona. Poziom represji się nie zmienił. Czasami zwykły człowiek może zostać posądzony o magię. Chyba były takie przypadki. I dopóki król Elzebiusz II nie wprowadzi niczego, co jeszcze bardziej pogorszy sytuację ludności magicznej, jest spokój. Nie wiem ile potrzeba, żeby pchnąć te istoty do działania - patrzę zmartwiona na Johena, który analizuje to co właśnie powiedziałam. Może to dla niego oczywiste? A może dla niego to jedna wielka bzdura?
-Mój ojciec, nie jest na tyle głupi, żeby wprowadzić coś ostrzejszego. Nie pragnie kolejnych wojen, kiedy mamy podporządkowane pod siebie inne królestwa. Głupotą byłoby dać powód do rozłamu - skwitował jasnowłosy na co kiwam głową. Patrzę na szczeniaka, który zrobił się bardziej spokojny.
-Mój Panie, nie jesteś zły za jakiego cię lud uważa. Mówię to całkowicie szczerze. Tylko coś cię zmieniło, bo z pogłosem starszych od siebie słyszałam, żeś nie był tak surowy. Coś się stało?  - szybko żałuję swojego pytania, ponieważ Johen niebezpiecznie przymruża powieki. -Przepraszam - skłaniam się pospiesznie i prostuję. - Ale nurtuję mnie coś jeszcze. Mianowicie, skoro nie miałeś wyboru, nie próbowałeś się nigdy buntować, Panie? Nigdy nie chciałeś poznać innego życia? Praca fizyczna, nauki wykraczające poza twoje wymagania. O miłość nie będę pytała, boż to raczej głupota zważając, że masz Panie syna - stoję grzecznie wyprostowana, zainteresowana najpewniej kolejnymi naukami, które zapoda mi Johen, a których mogę nie do końca zrozumieć. To co powiedział do mnie wcześniej lekko mnie zaintrygowało, a jego słowa trochę ciężkie do zrozumienia. Ale chcę go zrozumieć. Pragnę znać jego myśli. Nie chcę być gorsza. Nie chcę być zwykła i szara. Chyba chcę się liczyć i być ważna. Coś złego się we mnie właśnie zadziało. A może to nie jest takie złe jak myślę?

Johen? Trochę krótsze niż zwykle ale Sara ma dużo pytań XD

Liczba słów: 476

Od Tetsu CD Kise

Zaskoczony w pierwszej chwili nie wiedziałem, co czytam „Jestem w ukrytej kamerze?” Przecież mam już szkołę może nie za blisko naszego obiektu jednak nie zdaje się to być dla mnie problematyczne, byłbym w stanie sobie z tym poradzić.
Poza tym w tej sytuacji nieprzyjemnej postawił, mnie nawet nie uprzedzając, że coś takie planuje. Co mam teraz zrobić? Przecież nie mogę się na to zgodzić.
Patrze, na te papiery jak głupi a moja twarz nie zmienia swojego wyglądu, jestem zaskoczony, przerażony, a jednocześnie zniesmaczony takim prezentem.
Wiem, że Kise chciał dobrze, ale to szkoła prywatna i pewnie czesne kosztowały go mnóstwo pieniędzy, a mnie nie stać na taką szkołę nie mówiąc już, nawet o kosztach tego domu jak tak dalej pójdzie, do końca życia się mu nie wypłacę.
A co jeszcze moje oczy zauważyły, do tej samej szkoły zapisał moją siostrę, on oszalał. Naprawdę muszę iść do pracy, by przynajmniej mieć pieniądze na chodzenie do tej szkoły, wpadłem przy nim jak śliwka w kompot, co za dziad jeden.
- Do reszty zwariowałeś - To pierwsze słowa, które wypowiedziałem po odsunięciu kartki od nosa, wciąż nie mogąc uwierzyć, w to, co czytam, dlatego by się upewnić, że to rzeczywistość przeczytałem to jeszcze raz i jeszcze raz w końcu rozumiejąc, że on nie żartuje, zapisał nas do jednej z najdroższych szkół, nawet nie pytając mnie o zdanie. Co on sobie wyobraża? Zdenerwował, mnie wiem, że chce dla nas jak najlepiej, ale ja nie chce, aby ciągnął się za mną nieskończenie długi dług, którego nie będę mógł spłacić z powodu jego nieodpowiedzialnego wydawania na nas swoich funduszy.
- Co? Zrobiłem coś nie tak? - Właśnie tymi słowami uświadomił mnie w przekonaniu, że on nie widzi, nawet najmniejszego problemu W tym, co zrobił. Nie, żebym zarzucał mu wielką winę lub grzech, którego zmyć nie może, mi po prostu chodzi o to, że nie prosiłem o takie prezenty i nie chciałem być jego utrzymankiem, bo jestem w stanie poradzić sobie sam tak jak do tej pory, a on nie musi wszystkiego na nas wydawać. I choć wiem, że sprawia mu to radość, w głębi duszy czuję się z tego powodu podle. Gdyby ktoś spojrzał, na to z boku pomyślałby, że go wykorzystuje, a przecież od początku nic od niego nie chciałem i choć nie powinno, mnie obchodzić zdanie ludzi w głębi duszy strasznie martwię się o to, jak jego zachowanie i moja beznadziejna sytuacja odbije się na nas, w kto wie niedalekiej może nawet przyszłości.
- Przesadziłeś z tymi prezentami, ja wszystko rozumiem, ale szkoła? Przecież mogłem znaleźć inną szkołę lub wrócić do poprzedniej to dla mnie nie byłby problem, a ty narażasz się na wielkie koszta z powodu jakichś dzieciaków. Czas chyba przystopować - Zwróciłem mu uwagę, nie chcąc, aby nadal tak robił, te prezenty są super to fakt, jednak ilość wydanych na nas funduszy znacznie przewyższa moje oczekiwania i wolałbym, aby przystopował, tak będzie najlepiej, nie chce ze zwykłego chłopaka stać się bogaczem, to nie jest mi potrzebne, bez tego też świetnie sobie poradzę.
- Ale przecież robię to, bo po pierwsze mnie stać a po drugie nikt mnie do tego nie zmusza - Zauważył, głupkowato się uśmiechając do mnie.
On naprawdę czasem jest beznadziejny, uwielbiam go. Jednak jego głupota mnie przerasta, a myśl mieszkania z nim uświadamia mnie w przekonaniu, że na tym raczej się nie skończy. Co w żadnym wypadku mnie nie pociesza.
Westchnąłem głośno, rozumiejąc, że i tak się z nim nie dogadam, bo przecież on ma swój własny świat i nie widzi nic złego lub dziwnego we własnym zachowaniu.
Facet ideał zawsze wszystko super nigdy nie jest źle, też bym chciał mieć takie nastawienie. Jedna życie pokazało mi, że nie jest bajką i nie ma co liczyć na cuda.
- Oby to był twój ostatni tak drogi prezent - Spojrzałem na niego ostrzegawczo, zabierając kartkę ze sobą do kuchni, gdzie przygotowałem już dawno obiad, który został tylko dla blondyna niebędącego w czasie posiłku z nami. Nie wiedząc, kiedy wróci. Musiałem zadbać o siostrę, która smacznie spała już po posiłku.
- Dobrze, dobrze nie obiecuje - Z szerokim uśmiechem usiadł przy stole, zabierając się za jedzenie posiłku, którego pochłaniał, jak by rok nie jadł.
Z rozbawieniem patrzyłem przez dłuższą chwilę, na starszego mężczyznę siadając na drugim krzesełku, odwracając głowę w stronę okna, uśmiechając się delikatnie.
- Dziękuję - W końcu wypowiedziałem te słowa, dziękując mu po prostu za to miejsce i nawet za tę szkołę, której na początku będę bał się, nienawidzę zmian, są zawsze stresujące. A myśl chodzenia do takiej szkoły stresuje mnie jeszcze bardziej.
- Nie masz za co, musimy sobie pomagać teraz mamy tylko siebie - Po tych słowach moje usta mimowolnie same zaczęły się uśmiechać, miał racje. W tej chwili mieliśmy tylko siebie, nic nie mogło tego zmienić.

***

Minął tydzień, od kont dostałem się do szkoły, nie byłem jakoś szczególnie tam znany, nic dziwnego nie chciałem się z nikim przyjaźnić, jedyne co łączyło mnie z moją klasą, to koszykówka nic więcej nie chciałem mieć z nim wspólnego, nie żebym był jakiś wyalienowany czy coś w tym stylu ja po prostu nie chciałem poznawać nowych ludzi, to nie miało sensu i tak nie potrafię się z nikim zaprzyjaźnić, dlatego nawet nie próbuję.
Zmęczony po zajęciach odebrałem siostrę, wracając z nią do domu, by od razu, zabrać się za jakiś obiad w końcu coś bym zjadł, a wiadomo, że jak sam nie zrobię, to nikt inny nie zrobi. Doskonale o tym wiedziałem, więc nie narzekam.
- Jak w szkole? - Słowa Kise wraz z uśmiechem na powitanie codziennie nas tak witał, to było miłe, ale ja sam specjalnie nie lubiłem mówić o szkole.
- Było super - Nawet okej - W tej chwili, oboje odpowiedzieliśmy mu na pytanie, młoda jak zawsze radosna pobiegła do pokoju, zabierając ze sobą Nigou, kiedy to ja poszedłem do kuchni, chcąc zrobić dziś zupę ogórkową z dużej ilości ogórków, które kupił blondyn. Jak zawsze, przesadzając z zakupami.
- Poznałeś kogoś nowego? Masz jakiś nowych kolegów? - Spytał, stając obok mnie, przyglądając się raz mi, raz ogórkom, które obierałem.
- Nie, nie szukam przyjaciół, chodzę tam, aby się uczyć, mam świetnego nauczyciela z biologi wydaje się trochę cóż odizolowany od społeczności, ale wie co i jak na temat biologi a dla mnie to liczy się najbardziej, koledzy nie są mi potrzebni do życia - Przyznałem, wzruszając ramionami. Mówiąc prawdę i tylko prawdę.

<Kise? xD>
1032