Gdy dotarłem do domu, zza ściany usłyszałem krzyki kłócącej się pary. Nienawidziłem mojego domu, pod względem cienkich ścian, które przepuszczały każdy, najmniejszy szmer. Nawet gdy byłem w toalecie, mogłem usłyszeć, co robi moja sąsiadka w swojej. Na początku było to nieco krępującego, nigdy nie zapomnę, jak w nocy słyszałem jęki rozkoszy, upojnej nocy dopiero co złączonych ze sobą węzłem małżeńskim parę, która na następny dzień się stąd wyniosła, ponieważ nie tylko ja to słyszałem, ale i starsza kobieta, która uwielbiała plotkować o wszystkim. Teraz się przyzwyczaiłem i zamiast słyszeć słowa i dialogi, potrafiłem usłyszeć nic nieznaczący bełkot, który po jakimś czasie mój mózg wyciszał. Niestety teraz, kłócący się nie znali granic i dosłownie wrzeszczeli na siebie na całe gardło. Położyłem po sobie uszy, trochę ich zagłuszając, po czym przebrałem się w luźniejsze ubrania, wypakowałem z torby książki i poszedłem zjeść obiad, który składał się na gotowane ziemniaki i leczo, które lubiłem nazywać warzywnym sosem. Przez czas, jaki robiłem jedzenie, wyszło na to, ze obiad zamieni się w obiadokolację, po której wyszedłem na spacer. Zatłoczone ulice nic się nie zmieniły przez te kilka godzin, może z tą różnicą, że teraz mniej cuchnęło potem, który strasznie emanował w dzień, gdy słońce grzało najmocniej. Teraz, gdy schowało się za budynkami i przyszedł chłodniejszy wiatr, miasto było bardziej znośne. Wszedłem w tłum ludzi, przez chwilę się z nimi „złączyłem”, aby po dwóch ulicach przecisnąć się na wolną przestrzeń, prowadzącą do wyjścia z miasta, a wejścia do lasu. Hałas cichł, a gdy z mojego pola widzenia zniknęła cywilizacja, nie słyszałem niczego, co było mi niepotrzebne. Prawie; przede mną szła jakąś postać. Miała kaptur na głowie, dlatego jej nie rozpoznałem. Przez chwilę uważnie jej się przyglądałem, ale kiedy starał się mnie szeroko ominąć, uspokoiłem się. Mogłem spędzić resztę dnia spokojnie, tak, jak sobie to wymarzyłem.
Nagle osobnik, idący obok mnie, potknął się o wystający korzeń. Runął na ziemie jak długi. Zerknąłem na niego kątem oka. Musiałbym być potworem, by nie pomóc nieznajomemu wstać, dlatego podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę.
- Pomogę ci – oznajmiłem. Mężczyzna wyciągnął swoją dłoń, którą chwyciłem i pomogłem mu wstać na równe nogi. Gdy podniósł głowę, z której spadł kaptur, zobaczyłem tego młodzieńca, który otwarcie się mnie zapytał, czy jestem wygnańcem. Nieco się zdziwiłem na jego widok, spotykanie tej drugiej osoby w tym samym dniu i to przypadkiem, jest podejrzane. Pierwsza myśl, jaka mnie tknęła, podpowiadał mi, że mnie śledził, jednak szybko pozbyłem się tego z głowy. Jak mógł mnie śledzić, skoro szedł z przeciwnej strony w przeciwnym kierunku?
Chłopak patrzył się na mnie zmieszanym wyrazem twarzy, ale nie zapomniał o języku.
- Dziękuje – odparł, kiedy wstał i poprawił plecak. - Mogę wiedzieć, co pan tu robi? - zapytał.
- Mordimer – przypomniałem mu swoje imię, zwracać się per pan mają obowiązek moi uczniowie, on nim nie był. - Wyszedłem na spacer – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- O tej porze? - zerknąłem na niebo, za jakiś czas słońce miało całkowicie się schować, robiło się coraz zimniej.
- Owszem, obiad mi się nieco przedłużył – wyjaśniłem. - No a ty? - skoro on mógł znać powód, też miałem do tego prawo. Jednak nim mi odpowiedział, usłyszałem z tyłu tupot koni. Odwróciłem głowę, w kierunku z którego przyszedłem. Najpierw zobaczyłem czarnego konia, na którym cwałowała jakaś postać, która zdawała się nas nie widzieć. Gdybyśmy nie zeszli jej z drogi, staranowała nas. Nim zdołałem ją w myślach wyzwać, zaraz pojawiły się kolejne konie. Tym razem była to grupka strażników, którzy gonili uciekiniera. Tym razem musieliśmy wejść w drzewa, całkowicie schodząc z drogi, ponieważ organy sprawiedliwości nie miały zamiaru się zatrzymywać przed jakimiś ludźmi. Zgadywałem, że był to nadnaturalny, a ja, jako iż miałem się przejść w tamtym kierunku, miałem zamiar sprawdzić, czy ją dogonią, czy ucieknie.
<Samuel?>
Liczba słów: 608
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz