czwartek, 27 czerwca 2019

Od Samuela do Mordimera

Patrzyłem z nieukrywanym niezadowoleniem, jak Mordimer odchodzi w nieznanym mi kierunku, stanowczo torując sobie przejście pomiędzy tłoczącymi się na rynku ludźmi. Westchnąłem, ponownie krzyżując obie ręce na piersi, po czym oparłem się o ścianę pobliskiego budynku. Otrzymałem odpowiedź, której najpewniej mogłem się spodziewać. W końcu który wygnaniec przyznałby się do swojego pochodzenia od tak, przypadkowej osobie, która chwilę wcześniej siłą wepchnęła go do ciemnej alejki? Zresztą gdyby którykolwiek z nich miałby w zwyczaju obnoszenie się ze swoimi mocami, najpewniej nie pożyłby długo w tejże dzielnicy, znajdującej się o rzut beretem od królewskiego zamku… Z resztą nie pożyłby długo gdziekolwiek. W okresie zwiększonej czujności królewscy żołnierze patrolują nawet wioski pod posągami obronnymi, co wiedziałem z własnego doświadczenia. 
Nic dziwnego, że uzyskana odpowiedź ni jak mnie nie satysfakcjonowała. Niczego innego nie mogłem spodziewać się po rozumnej istocie nadprzyrodzonej, tym bardziej po człowieku, jednak dalej czułem się oszukany. Mój początkowy entuzjazm zniknął jak za machnięciem magicznej różdżki. Nawet, jeśli Mordimer był zwykłym człowiekiem, otaczał się niezwykłą aurą. A ta przyciągała mnie jak magnes, doprowadzając moją ciekawską stronę do szału. 
     - Ma niecodzienny rodzaj urody, może przez to wydał mi się dziwny – mruknąłem pod nosem, poprawiając zarzuconą na plecy torbę. – Muszę zrobić sobie przerwę, zaczynam świrować od nadmiaru pracy. 
Żwawym krokiem przecisnąłem się do głównej alejki. Nie chcąc serwować sobie większej ilości nerwów oraz chcąc uniknąć niepotrzebnego przeciskania się przez ludzi, powolnie przesuwałem się przed siebie wraz z tłumem. W między czasie wyciągnąłem z kieszeni zmiętoloną kartkę, kolejny raz tego dnia lustrując zapisaną na niej listę. Rumianek, mięta pieprzowa, dziurawiec, babka lancetowata… miałem nadzieję na to, że wszystko uda mi się znaleźć w lesie rosnącym nieopodal targu. Jeszcze tego mi brakowało, żebym musiał wrócić do domu z pustymi rękoma.
Zbieranie wszystkich zapisanych na liście roślin zajęło mi niecałe dwie godziny. Samo zebranie ich trwałoby przynajmniej połowę krócej, jednak w trakcie spaceru po lesie nie mogłem powstrzymać się od krótkich postojów, w trakcie których napawałem się dudniącą w uszach ciszą oraz zapachem rosnących niemalże na każdym kroku kwiatów. Właśnie z tego powodu, nim zdążyłem się zorientować, wybiła godzina szósta. Słońce powoli schylało się ku nieboskłonowi, las szykował się do snu. Temperatura w zastraszającym tempie zbliżała się do dolnej granicy.
W celu ogarnięcia wszystkich swoich bagaży, zatrzymałem się przy jednym z powalonych przez burzę drzew. W okolicy było ich całkiem sporo, jednak właśnie to jedno leżało na tyle nisko, żebym był w stanie bez problemu je dosięgnąć. Położyłem na nim plecak, z którego wyciągnąłem ostrożnie zwinięty, przyduży czarny płaszcz. Szybko narzuciłem go na siebie, naciągając na głowę kaptur. Chwilę później wepchnąłem do torby wszystkie rośliny, które udało mi się zebrać przez cały dzień. Gdy zioła leżały na swoich miejscach, delikatnie wcisnąłem do środka obwiązany skórą sierp. Starannie zamknąłem plecak, upewniając się, że w trakcie drogi nic się nie zniszczy. Zaraz po tym ruszyłem przed siebie, niedbale zarzucając torbę na ramię.
W drodze powrotnej, gdy znalazłem się tuż przy skraju lasu, kątem oka dostrzegłem zbliżającą się w moim kierunku postać. Tego mi jeszcze brakowało. Chcąc uniknąć niepotrzebnego spotkania z nieznajomym, zszedłem nieco z głównego szlaku, z zamiarem ominięcia obcego bokiem. Pech chciał, że przechodząc tuż obok niego, potknąłem się o wystający z ziemi korzeń, po czym runąłem na ziemię z donośnym hukiem.
     - Cholera jasna – zakląłem.

(?)

Liczba słów:537

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz