piątek, 14 czerwca 2019

Od Sa'ela

Biblioteka każdemu kojarzy się z cichym miejscem, w którym można spokojnie zatopić się w lekturę i nie obawiać potrzeby przerwania śledzenia jej treści, będąc rozkojarzonym przez jakiekolwiek głośniejsze bodźce. Młody, czekoladowo włosy chłopak wybrał swój zawód właśnie przez to, że nie musiał specjalnie integrować się z ludźmi, a godziny pracy spędzał w przyjemnym, dla jego wrażliwych uszu, bezruchu. Oczywiście, zbyt idealnie być nie mogło, to też musiały zdarzyć się osobniki pokroju tego, który właśnie zatrzasnął książkę i głośno odsunął krzesło, niemal je wywracając. Zwrócił na siebie uwagę paru osób, które opuszczały pomieszczenie, oraz jedynego obecnego pracownika. Sa’el dopiero niedawno obwieścił zbliżający się czas zamknięcia księgarni, a zostało tak niewiele świadków ewentualnego wyżycia się klienta na chłopaku. Mężczyzna rzucił jedynie książkę na biurko, która po głośnym zetknięciu się z materiałem niemalże spadła na ziemię, ześlizgując się z blatu przez słabą siłę tarcia. Gdyby nie refleks bibliotekarza, zrobiłby się jeszcze większy raban. Pracownik w myślach cieszył się, że pokój jest zapełniony, bowiem w przeciwnym razie hałas rozsadziłby mu uszy. Niedawny czytelnik tytułu wyszedł, okazując przynajmniej szacunek drzwiom, których nie zatrzasnął z impetem, jak to przewidywał Samael.
-Cieszę się, że podoba się panu tytuł. - mruknął sarkastycznie, wstając z krzesła, wciąż z książką w dłoni i kierując się ku wyjściu, by zablokować je dla wchodzących. Gdy przesunął zamek, zerknął ponownie na nazwę i autora książki, po czym skierował się w stronę odpowiedniej półki. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech, gdy pomyślał o wyrazie twarzy jegomościa sprzed chwili. Wcale nie dziwił się jego reakcji, bowiem podręcznik, który trzymał w ręce, był pogmatwany i jedynie robił papkę z mózgu. Sam Sa’el doświadczył tego uczucia, jednak szybko się poznał i nie marnował czasu na ten utwór. Oczywiście, mógł przerwać czytelnikowi, który do samego końca próbował cokolwiek zrozumieć z tego jakże znakomitego dzieła, jednak po co miałby to robić? Utwór był chwalony przez wszystkich wyżej postawionych- pomińmy to, że opinie były kontrolowane przez pieniądze autora. Ot, kiedyś jakiś szlachcic zechciał napisać podręcznik i to zrobił, a że nie było spodziewanego „wow”, bo talentu to on za grosz nie miał, to musiał poradzić sobie inaczej. Samael miał potężnych ludzi nad sobą, więc nie odważyłby się wypowiedzieć na głos ani słowa krytyki o tych zbiorach kartek. Uwzględniając sytuację królestwa względem takich osobistości nadprzyrodzonych jak on, wychodzenie w jakikolwiek sposób o milimetr przed szereg kończyło się szybkim ścięciem głowy. Choć sama czynność pozbawiania łba do najkrótszych nie należała; wszystkie ścięgna, mięśnie, mocne kości, które należało przeciąć… O ile może toporem poszłoby to szybciej, to miecz był na to za słaby. Dodatkowo głowa żyła jeszcze chwilę po odcięciu, racja? Nigdy nie chodził na egzekucje, jednak po przeczytaniu wielu ksiąg o właściwościach ciała ludzkiego był w stanie domyślić się, jak drastycznie wyglądają kary za urodzenie się magiczną istotą. 
Wsadził książkę między jej odpowiedniczki i otrzepał dłonie o swoje podniszczone ubrania w celu pozbycia się kurzu. Oparł ręce o biodra, wyginając się do tyłu i cicho klnąc na bolący od siedzenia kręgosłup. Jeżeli dożyje starości, będzie miał spore problemy ze zdrowiem fizycznym, o psychicznym nawet nie wspominając. Wprawdzie był to mało prawdopodobny scenariusz, bo osobiście obstawiał, że nie dożyje dalej niż do trzydziestki. Jego żywot skończy się w mało szlachetny sposób, poprzez gwałtowne przerwanie rdzenia kręgowego na odcinku szyjnym gdzieś na placu, na oczach mieszkańców królestwa. Ciekawe, czy dadzą mu krótki, czy długi sznur. Ludzie byli większymi potworami niż ci, których za nie uważano z powodu zwykłej mutacji. Gdyby nie magia, wciąż pisaliby ręcznie na pergaminie lub umierali masowo na epidemie tak potężne, że dotarłyby one w końcu władz. Króla czy innych wyższych nigdy na oczy nie widział- czego zresztą nie żałował, bo liny do jego fetyszy nie należały, a towarzyszyły one takim spotkaniom; były szorstkie i zostawiały na jego skórze brzydkie, czerwone ślady- ale nienawidził ich wszystkich całym swym demonicznym sercem. Być może nawet bardziej niż oni gardzili magią. Ciekawiło go jednakże, czemu władcy tak bardzo nienawidzą magii, która jakże przydatna okazywała się w życiu. Jak bardzo czują się urażeni czymś sprzed dwustu lat, że w równym stopniu, tępią innych od siebie, niekoniecznie lepszych, ale też nie gorszych, po tak długim czasie. Czemu uzdolnieni nie obalili władzy? Przecież gdyby się zbuntowali, z łatwością dotarliby do władcy i ucięli jego ród. Wielu miało zdolności bojowe lub lecznicze i coś, co mogliby zarzucić władzy. On sam był kandydatem odpowiednim do wzięcia na siebie przewrotu- strateg niemający nic do stracenia byłby niebezpiecznym przeciwnikiem. Jednak należał do tchórzy, więc nawet nie myślał o spisku czy dołączeniu do grup. Może zapisałby się w historii jako bohater, ale na samą myśl o bolesnej śmierci, jaka by go czekała w razie niepowodzenia, od jego sumiennie zakamuflowanych, maleńkich uszu po schowany krótki ogon przebiegał silny dreszcz. 
Wzdrygnął się i skierował do okna, zdobionego witrażem przedstawiającym jeden z symboli królestwa. Oparł ręce na szerokim, zakurzonym parapecie, spojrzeniem szukając położenia słońca, ledwo widocznego zza kolorowych szkiełek. Zegar niestety znajdował się po drugiej stronie budynku i nie miał z obecnego miejsca do niego dostępu. Z zadowoleniem odkrył, że już powinien dawno skończyć pracę, bowiem gigantyczna gwiazda kończyła swą wędrówkę, będąc widoczną jedynie w połowie przy horyzoncie. Okolica była niemal pusta, jedynie parę zbłąkanych duszyczek szło przez rynek. Radosnym krokiem chwycił kilka przedmiotów, w tym swą pelerynę- wzbiły się przy tym tumany kurzu, bowiem pracował tu zaledwie od paru tygodni i nie miał czasu posprzątać- a po zabezpieczeniu miejsca pracy przed ewentualną kradzieżą, wyszedł na plac, zbiegając ze schodów. Silny wiatr powitał go, zwiastując wieczorną burzę, przywołując podmuchem łzy w oczy i plącząc długie włosy Sa’ela. Zerknął wymownie w niebo, naciągając na głowę kaptur peleryny i kierując się do lasu. Dziś jedno z dzieci rodziny, z którą mieszkał, miało urodziny. Akeda, imienniczka jego zmarłej siostry, uwielbiała mięso pieczonego jelenia; jej rodzice poprosili Samaela o sprezentowanie jej go, w zamian za darmowe mieszkanie u nich przez kolejny miesiąc. Wypierał się jakiejkolwiek wymiany przysług, bowiem domownicy mieli i tak za dobre serca. Samym pozwoleniem na przenocowanie magicznej istocie kopali sobie grób. Nie miał prawa żądać czegokolwiek. On i drugi obcy mieszkający w domu byli prawdziwie wdzięczni za to, że są ukrywani. Próbowali się odpłacać jak tylko umieli; nie tylko dokładając pieniędzy. Brunet wziął na siebie edukację trójki dzieci (sam nie posiadał żadnego wykształcenia; łaciny i innych przydatnych rzeczy uczył się samodzielnie, jeszcze przed pożarem domu rodzinnego) oraz zdobywanie jedzenia, na które zazwyczaj pozwolić sobie mogli tylko wyżej postawieni. Polowali oni zazwyczaj w kniei, na której obrzeża dotarł po wyjściu z miasta. Rzucił zmęczone spojrzenie na szlak przed nim, stojąc chwilę w miejscu. Nie wyczuwał nic. Żaden człowiek nie przebywał w tej stronie lasu, a co więcej- o dziwo, wyczuł poszukiwane zwierzę! O tej godzinie! Jeszcze za wcześnie na żery! Fortuna najwidoczniej mu sprzyja w ostatnim czasie.
Błyskawicznie skurczył się do rozmiarów i kształtów kota. Był w pustym lesie, przez co pozwolił sobie na taki ruch; chciał zakończyć polowanie jak najszybciej. Poruszył ciemniejszym od futra nosem. Wiatr dmuchał pomyślnie dla niego, podając niemalże precyzyjne położenie ofiary, jednocześnie maskując pojawienie się kociego demona. Sam ludzki zwierz właśnie zaczynał truchtać w stronę zwęszonej lokalizacji, z każdą sekundą przyśpieszając. Rozwinął maksymalną szybkość, rozciągając jak najbardziej łapy. Świat rozmazywał się mu się po bokach, czasami tylko i wyłącznie fartem nie zderzał się z drzewami. Podmuchy, które sam tworzył poprzez tak szybkie poruszanie się, sprawiły, że bolały go oczy, a w uszach nieprzyjemnie huczało. Zapach zwierzyny łownej nasilił się. Kocur wyczuł już nawet jej obecność przed sobą. Dosłownie parę metrów dalej. Jego łapy ostatni raz dotknęły ziemi i straciły oparcie, unosząc się trochę nad ziemię. Pazury wystające z palców, już od czasu biegu, miały na wyciągnięcie kark jelenia. Kopytny był młodym dorosłym; stado najwidoczniej go zostawiło ze względu na złamanie tylnej nogi. W czasie biegu wyczuwał zapach krwi, wypływającej z przebicia skóry przez kość. Tylko kwestią czasu było zabicie zwierzęcia przez inne. Łańcuch pokarmowy niestety tak działa. Przyczepił się do futra. W następnej sekundzie dosiadał byka jako człowiek. Poderżnął mu gardło kataną. Użył przy tym trochę za dużej siły, przez co łeb prawie odpadł. Cicho westchnął, zeskakując ze zwierzęcia, pod którym właśnie załamały się nogi. Strzepnął krew z miecza. Ostrze, choć wydawało się nowe, było dużo starsze od swojego posiadacza. Tsuka, wykonana z miedzi, opleciona została skórą rekina. Ostrze pochodziło ze stali tama-hagane, powstałej z czarnego piasku z górskich strumieni. Nie wgłębiając się w ozdoby, takie jak złota tsuba z rzadkim zdobieniem, katana była warta więcej niż on sam razy dwadzieścia. Raczej nie używał miecza i wisiał on nieużywany w drewnianej sayi przy jego boku; pochwa ta była zdobiona, choć niewidocznie. Wyryto na niej motywy roślinne, pokroju pnącza z kolcami, niewidocznymi z daleka i pokryto laką. Długo by opowiadać skąd ma broń i do kogo należała ona wcześniej; zaliczała się do jego ulubionych narzędzi i tyle wystarczyło wiedzieć. Nie była widoczna dla przechodniów, jednak na co dzień miał ją przy sobie.
Katana znów zatopiła się w ciele zwierzęcia po krótkim namyśle Sa’ela. Słońce zaszło, ale wciąż była za jasno, żeby przenieść całe zwierzę. Wyciął więc przydatne części do potrawy, schował je do sakwy, chowając ją pod peleryną. Gdy tylko zrobił pierwszy krok, gdzieś w oddali usłyszał szczekanie psów. Bezwiednie podniósł głowę, a choć niebo było czarne, dzięki kociemu zmysłowi widzenia dostrzegł krogulca. Samael nieco się uspokoił, że nie był to jastrząb; wtedy musiałby spodziewać się dużego problemu. Przewaga liczebna wroga (dodatkowo z rodziny królewskiej) natychmiastowo spisałaby go na straty. Tutaj najwyraźniej miał do czynienia z kimś rangi niższej. Zapewne polują na jednorożca. A skoro takowego tu nie ma, czepią się tego, co wyczują, bo psy nie są specjalnie przeszkolone; dla słabszych pozycji takich udogodnień jeszcze nie ma. Tak czy siak, najbezpieczniejszą opcją jest brać nogi za pas, jeśli chce przeżyć.
Ponownie zmniejszył się do rozmiarów kota, a jego ubrania i nagroda za łowy zanikły w dziwnej przestrzeni, której nawet on nie potrafił wyjaśnić. Rzucił się do ucieczki na cztery łapy. Nie był daleko od granicy miasta i lasu, więc szybko przebiegł przez knieję, omijając szerokim łukiem łowców. Bez najkrótszej przerwy wbiegł w obrzeżne uliczki, zostawiając za sobą chmurę kurzu i piachu. Jakie było jego zaskoczenie, gdy na jednym z zakrętów wyczuł mokrą sierść, której zapach nie należał z pewnością do niego. Ledwo to spostrzegł, a intuicyjnie uskoczył przed poczerniałymi kłami psa. Był to zdziczały Shar Pei, który w czasach świetności musiał być naprawdę ładnym osobnikiem. Posiadał złotą sierść, teraz przykrytą warstwami błota, krwi i powszechnego brudu ulicy. Postawny, teraz znacznie wychudzony; najwyraźniej nie przepadał za podgryzaniem ludzkich trupów, wykopanych ze świeżych grobów, jak inne osobniki jego gatunku, co nie przeszkadzało mu rzucić się w pościg za kotem. Sa’el mógł jedynie współczuć opuszczonemu psiakowi straty właściciela, po którym został mu jedynie kawałek brązowego materiału przewiązany przez szyję. Taka była jednak kolej rzeczy w tych czasach i już nic go nie zdziwi, przynajmniej dopóki nie nadejdzie nowa era. 
Kot wybiegł na główną ulicę, ścigany przez psa. Gorączkowo spojrzeniem szukał czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc. No i w końcu znalazł. Był to człowiek, od którego nie czuł ani skrawka magii. Wydawał się być średniej klasy szlachtą, uciekającą do dworku po mocno nakrapianej zabawie. Kocur bez namysłu wskoczył delikatnie na plecy mężczyzny, tak, by ten go nawet nie poczuł. Pies skoczył parę sekund później, przewracając osobnika, który wyraźnie nie wiedział, co się dzieje. Czuć było od niego alkohol, co nie pomagało mu w kontaktowaniu ze światem. Dachowiec w ostatniej chwili umknął pazurom, po czym najzwyczajniej w świecie uciekł w znanym sobie kierunku, zostawiając ludzką istotę na pastwę losu z kundlem.
Znajdując się pod domkiem, skręcił w boczną uliczkę przy jego ścianie. Była ona opleciona szczelnie bluszczem, blokując jedną z okiennic- tą, którą miał w pokoju. W niej wydrążyły mniejsze stworzenia, niewiadomego pochodzenia, niewielką dziurę- idealną, by przecisnąć się przez nią do środka w kocim ciele. Wystarczyło mu wspiąć się po ścianie, wspierając o łodygi i wybrać odpowiednie miejsce spomiędzy liści. Mieszkał w tym miejscu na tyle długo, by móc zrobić to z zamkniętymi oczami. Domownicy także do tego przywykli, więc nawet nie zostawiali mu otwartych drzwi wejściowych. Po wślizgnięciu się do środka przeobraził się w dwunoga, zbiegając po schodach i wpadając z biegu do kuchni. Kobieta przebywająca w środku nawet nie zareagowała, prawdopodobnie wciąż nie wiedząc o jego obecności. Poruszała właśnie czymś w glinianym naczyniu drewnianym kijkiem, zatopionym szerszą, zaokrągloną stroną.
-Witam piękną panią! - brunet nachylił się nad gospodynią, zerkając ponad jej ramieniem na zawartość garnka. - Przyniosłem główny składnik dania dla naszej jubilatki.
- Cieszę się, że wróciłeś cały. - rzuciła mu ciepły uśmiech, choć nie zdławiła w sobie wypomnienia mu jego ostatniego, niezbyt udanego, polowania, po którym wrócił z głęboką raną ciętą na ręce. Dostał wtedy dużej gorączki i niemalże nie mógł się ruszyć. 
- Nie mogła się panienka powstrzymać, prawda? - mruknął jakby z zarzutem, wyciągając sakwę z surowym mięsem.- Mogę liczyć na jakiś mały kawałek, prawda? - W tym momencie zrobił urocze oczka kociaka, patrząc na panią domu.
- Akeda z pewnością się podzieli. A teraz leć się przebierz i umyj, nie będziesz mi dzieci straszył, cały umazany we krwi jesteś. - odgoniła go, machając łyżką. 
- Oczywiście, piękna pani! - ruszył ku tylnemu wyjściu z domu- którym znów stało się okno- gdzie stała beczka z deszczówką. W tym roku opadów nie żałowały chmury, więc podobnych znajdowało się tam kilka. Gdzieś między nimi znajdowało się wiadro, o które klasycznie musiał się potknąć. Z jego ust wydobył się urwany pisk, gdy próbując złapać równowagę, wpadł głową w dół do fasy. Teoretycznie miała służyć do przechowywania wina, ale wystawiono ją, by łapała deszcz. Na szczęście była otwarta, w innym przypadku musiałby wyciągać drzazgi z twarzy, zamiast wykrztuszać wodę z przełyku. Z dwojga złego to, co się właśnie stało, było lepsze. Pomijając długość suszenia się włosów i ubrań. Przynajmniej jednak już spłukał z siebie brud, po którym teraz pozostało mu tylko wytrzeć się materiałem. Przed tym jednak stanął i rozejrzał się, czy nikt nie widział, jak wpada do beczki i jak macha z niej nogami, próbując wyjść. Na szczęście, nie dostrzegł, czy też nie wyczuł, żadnej obcej egzystencji w pobliżu, z czego się niezmiernie ucieszył. Nie brakowało mu wcale bycia wyszydzanym. Można wręcz powiedzieć, że takie coś mu zbrzydło. Był spokojnym człowiekiem, a choć nieraz zdarzały mu się wpadki, nie były one na tyle duże, by narobił sobie wrogów czy został pośmiewiskiem. Taki stan rzeczy mu pasował, z takim stanem rzeczy był zaznajomiony i takiego stanu rzeczy nie chciał zmieniać.
Z pochmurnym uśmiechem odplątał białą tasiemkę z włosów, pozwalając im swobodnie spływać po jego plecach. Dłońmi wycisnął z nich nadmiar wody i przystąpił do tej samej czynności z ubraniami. Ktoś mógłby właśnie pomylić go z kobietą; narodził się, posiadając dziewczęcą twarz, a przy długiej czuprynie odczucie to mogło się znacznie nasilić. Gdyby wypchał sobie czymś dwa miejsca na klatce piersiowej, przebrał w spódnicę, spokojnie mógłby udawać młodą panienkę z dużym powodzeniem u osobników męskich.
Nagle imiennik anioła śmierci zastygł w miejscu. Usłyszał od strony głównej drogi kroki. Przy każdym pojedynczym osobnik przesuwał kopnięciem parę kamieni, dzięki czemu Samael wiedział, że osobnik idzie już po ich posesji. Nie rozpoznawalnych rytmu ani ciężkości kroków, więc musiał być to ktoś obcy. Szybko jak nigdy wrócił przez okno do pomieszczenia, zostawiając za sobą krople wody na podłodze, które kapały z jego luźnych włosów. Skierował się bez namysłu do drzwi, chowając rękę za plecami. Sprawdzał nią właśnie obecność noża myśliwskiego. Druga wędrowała do klamki, w oczekiwaniu na pukanie. To jednak nie nastąpiło, choć wyraźnie wyczuwał obecność drugiego człowieka za drewnianą powłoką i jego ciężki oddech.


< Ktoś coś?>

Liczba słów: 2551

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz