Po chwili obydwoje znaleźliśmy się pod osłoną cichego zagajnika. Rozłożyste gałęzie ciasno rosnących drzew skutecznie oddzieliły nas od wzroku ewentualnych gapiów, co niewątpliwie wzbudziło w nas słuszne poczucie bezpieczeństwa. Ku mojemu zadowoleniu, doskonale znałem ów miejsce. Był to nieduży lasek okalający wschodni brzeg jeziora Jaskra – malowniczego zbiornika wodnego nazwanego imieniem pisarza, którego kochana Marie wychwala ponad niebiosa niemalże od urodzenia. Gdybyśmy jakimś cudem zgubili się wewnątrz boru, bez problemu wyprowadziłbym nas na polanę przy jeziorze lub zaprowadził z powrotem do wioski.
Jednak orientacja Kotołaka i w tym momencie okazała się niezawodna. Mężczyzna – dalej oplatając palcami mój nadgarstek, za co byłem mu niezmiernie wdzięczny – sprawnie zboczył z wydeptanego przez miejscowych szlaku. Razem zagłębiliśmy się w las, ostatecznie docierając do wspomnianego wcześniej jeziora.
Zatrzymaliśmy się, co przyjąłem z nieukrywaną ulgą. Pochyliłem się do przodu, opierając dłonie na kolanach. Oddychałem ciężko. Co chwila nabierałem głębszego wdechu, co z perspektywy osoby trzeciej mogło wyglądać jak cicha walka o życie. W rzeczywistości były to jedynie skutki mojej lichej kondycji, która czasami dobitnie dawała się we znaki. Wytrwałem w tej pozycji dłuższą chwilę. Gdy mój oddech nareszcie wrócił do normy, a płuca przestały palić żywym ogniem, niezgrabnie podszedłem do tafli wody. Z niej spoglądało na mnie moje własne oblicze, przerażająco przypominające rozemocjonowaną twarz małego chłopca, który właśnie znalazł pod kamieniem kolejną żabę. Szybko wyszorowałem umorusane dłonie oraz przemyłem wilgotną od potu twarz.
Kotołak cierpliwie wyczekiwał cienia zainteresowania jego osobą, bacznie przyglądając się moim poczynaniom z niewielkiej odległości.
- Nie miej mi za złe tamtego – zagaiłem, uśmiechając się zawadiacko. – Gdybym wiedział, że to ty, z zasady nie potraktowałbym cię z buta. Bądź co bądź, dalej mam zaciągnięty u ciebie dług.
- Masz za co przepraszać, νταής* - prychnął mężczyzna, dumnie prostując swoją sylwetkę… nagą sylwetkę. Chcąc nie chcąc poczułem gorącą falę zawstydzenia przelewającą się przez moje ciało.
- Powiedz mi, przy każdej przemianie kotołaki kończą tak, jak ich Pan Bóg stworzył? – zapytałem, zbliżając się nieznacznie do kompana. Ten wygiął usta w ironicznym półuśmiechu.
- A coś ty myślał? W jaki sposób mielibyśmy przenosić ze sobą ubrania, będąc pod postacią kota? – mruknął, najwidoczniej nieskrępowany faktem siedzenia przede mną nago. – Nie wiedziałem, że ludzie bywają aż tak głupi. I wstydliwi, ale to swoją drogą.
- A widzisz, zaskakuję i uczę jednocześnie – odparłem, zrzucając z siebie kurtkę. Lekki materiał momentalnie wyprostował się w moich dłoniach. Żwawo podszedłem do Kotołaka siedzącego na pniu jednego z powalonych drzew. – Mimo wszystko wolałbym, żebyś nie paradował nago przy każdym – szybko narzuciłem przewiewny materiał na jego plecy. – Ręce w rękawy.
- Czy ty mi próbujesz matkować? – prychnął zajadle, marszcząc brwi.
- Ręce w rękawy, ładnie proszę – powtórzyłem, siląc się na uprzejmy ton. Kotołak spojrzał na mnie litościwym wzrokiem, po czym łaskawie, wydając przy tym jęki zarzynanego woła, wykonał moje polecenie. – Dziękuję – szybko poprawiłem materiał leżący na barkach towarzysza, następnie zapinając guziki nakrycia. Na sam koniec posłałem mężczyźnie szeroki uśmiech. Po raz kolejny tego dnia poczułem ulgę, tym razem zdając sobie sprawę z faktu, że przyduża na mnie kurtka sięgała Kotołakowi prawie do kolan.
- Aż tak blisko ci do cnotki? – zapytał, wplatając w swój ton subtelną nutę ironii.
- W przeciwieństwie do ciebie, wolę dbać o swoją reputację – prychnąłem, siadając obok Kotołaka. Chropowata struktura kory nieprzyjemnie werżnęła się w moje uda. – A, uwierz, paradowanie z ekshibicjonistą u boku nie wpłynęłoby na nią pozytywnie.
- Naprawdę próbujesz mówić mi o twojej, tak zwanej, reputacji? Ty, do tego w takim momencie? Założę się, że z takim podejściem do kotów twoja reputacja już dawno sięgnęła ze… co ty robisz? – rozpoczynający się wywód Kotołaka przerwała moja dłoń, która delikatnie chwyciła rąbek rękawa kurtki, którą miał na sobie mój towarzysz.
- Widzisz, jakoś nie mogę przekonać się do tego, że naprawdę istniejesz – zaśmiałem się lekko na samą myśl o własnej głupocie. – Pierwszy raz mam do czynienia z wygnańcem. Właściwie to z jakimkolwiek… nadnaturalnym istnieniem, o ile mogę tak to ująć?
- ηλίθιος**, przecież ci nie ucieknę – prychnął mężczyzna, jednak nie wyrwał się z mojego lekkiego uścisku. Może uznał to na zbędne, w końcu i tak nie miałby problemu z powaleniem mnie na łopatki.
Zmarszczyłem brwi, doszukując się w wypowiedzi Kotołaka kolejnego obcego mi słowa.
- Powtórz to - zażądałem.
- Co dokładnie? – prychnął, po raz kolejny tego dnia wykrzywiając usta w grymaśnym uśmiechu.
- Iliw-fi-lios? – wydukałem niezgrabnie. – Cokolwiek! Nie mam pojęcia co to znaczy, ale powiedziałeś to takim tonem, że poczułem się urażony.
Mężczyzna zaśmiał się lekko, zasłaniając usta dłonią.
- To nic takiego, zwykłe kocie określenie człowieka – skłamał. – Nie mogę inaczej cię nazywać, w końcu ktoś tu kilka dni temu zapomniał przedstawić się swojemu wybawcy.
- Całkowicie o tym zapomniałem – przyznałem się, nieznacznie wzruszając ramionami. – Samuel Smith, miejscowy zielarz i początkujący medyk. Pieprzony alergik. Wyborny kucharz, spec w swej dziedzinie, namiętny kochanek, ulubieniec wszystkich miejscowych, do tego niezwykle skromny – przedstawiłem się, wyginając usta w uśmiechu. – A co do ciebie… jak na ciebie wołają, Kociaku?
YAEL?
*z łac. brutal
** z łac. głupek
788 słów
788 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz