- Zagadasz go – rozpoczął Mortimer głosem nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu. – Przypadkiem trafisz się obok, a on sam zacznie rozmowę. Ja to odłożę – ostatnie słowa podkreślił, wyciągając zatęchłą sakiewkę z kieszeni.
Obrzuciłem towarzysza wielce niezadowolonym spojrzeniem. Czy on czasem nie pokładał we mnie zbyt wielkich nadziei? Dopiero co uratowałem jego cztery litery, ze stresu o mało co nie padając trupem na miejscu. Tymczasem mężczyzna chciał, abym po raz kolejny wdawał się w dyskusje z królewskim strażnikiem? Wolne żarty, to nie mogło skończyć się dobrze.
Nim jednak zdążyłem odmówić, Mordimer rozpoczął realizację swojego planu. Szybko schował woreczek z powrotem do kieszeni, po czym ruszył przed siebie. Jego ruchy były zaskakująco przemyślanie, w efekcie czego przemieszczający się mężczyzna był niemalże bezszelestny. Ja natomiast, po raz kolejny tego dnia czując wielką gulę formującą się w gardle, wyszedłem z ukrycia. Żwawo poszedłem do przodu, nie siląc się na zbędną dyskrecję. Z tyłu głowy w dalszym ciągu kołatała mi się myśl, aby nie dać poznać po sobie ogromu mojego zdenerwowania.
- Kto idzie? – usłyszałem ostrzegawczy krzyk, dochodzący zza pobliskich krzaków bzu. Zaskoczony szybką reakcją strażnika, podskoczyłem nieznacznie. Nie miałem pojęcia, że mężczyzna znajduje się aż tak blisko.
- Przepraszam, nie chciałem Pana niepokoić – powiedziałem, ostrożnie wchodząc w pole widzenia królewskiego. W tej sytuacji wolałem, aby żołnierz miał mnie uważnie na oku. – To ja, zielarz, którego przeszukał Pan w wąwozie.
Krzaki zatrzeszczały. Po chwili z ich wnętrza wyłoniła się znana mi zbyt dobrze sylwetka strażnika. Mężczyzna tym razem nie silił się na zbędne środki ostrożności. Niedbale opuścił miecz, lustrując mnie niezadowolonym wzrokiem.
- Nie przeszkadzaj mi w służbie, obywatelu – warknął. – Zastraszanie cywili nie leży w mojej naturze. Weź jednak pod uwagę to, że na jedno moje skinienie powieszono już kilka tuzinów ludzi. Radzę nie wchodzić mi w drogę.
Nerwowo przełknąłem ślinę. Spojrzałem na mężczyznę, przybierając potulny wyraz twarzy.
- Przepraszam, nigdy nie miałem nic takiego na celu! Absolutnie. Jestem naprawdę lojalnym poddanym, widzi Pan. Chwała Ceuzerowi, najpotężniejszemu z potężnych – rzekłem teatralnie, przy ostatnim stwierdzeniu wykonując symboliczny ruch dłonią. Najwidoczniej jednak podejście królewskiego do mnie ni jak się nie zmieniło. Mężczyzna stał niewzruszony, niebezpiecznie przybliżając się do mojej osoby.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia? – wysyczał jadowicie.
Poczułem chłodną strużkę potu spływającą wzdłuż mojego kręgosłupa. Najdyskretniej jak potrafiłem rozejrzałem się dookoła, jednak nigdzie nie byłem w stanie dostrzec śladu obecności mojego towarzysza. Stwierdziłem, że warto kupić mu jeszcze odrobinę czasu.
- Widzi Pan… specjalnie goniłem za pańskim koniem, żeby to przekazać! – rozpocząłem przymilnie, z trudem opanowując drżenie głosu. – Zadawał mi pan pytania odnośnie jakiejś zguby. Czy widziałem coś lub kogoś. Na początku zupełnie nie połączyłem wątków, dopiero w drodze sobie przypomniałem! – przerwałem, jednak zniecierpliwione spojrzenie mężczyzny skutecznie pociągnęło mnie za język. – Widzi Pan, jak wasza szarża, to znaczy Pana, kilku innych królewskich żołnierzy i tej kobiety na pięknym, absolutnie cudownym karym koniu, przejeżdżał przez las, mijaliście mnie. Nie wiem czyście w ogóle zobaczyli, bo siedziałem w krzakach i akurat zrywałem trochę rumianku na stawy dla babuni. No ale do sedna, gdy przejeżdżaliście obok mnie, tejże pani coś wypadło. Tak mi się wydaje, nie jestem pewien, bo wtedy myślałem, że to kawałek skóry z tego łuszczącego się siodła, które miał na sobie ten wspaniały koń, który, swoją drogą, całkowicie skubany przykuł moją uwagę…
- Do sedna, obywatelu! – moje granie na czasie najwidoczniej nie spodobało się mężczyźnie, którego irytacja powoli sięgała apogeum.
- No więc pomyślałem sobie, że to może ta zguba. Z tego co pamiętam, to było właśnie gdzieś tu. Zresztą gdybym się rozejrzał, na pewno znalazłbym to skupisko rumianku. A warto, oj warto, bo wspaniałe to były okazy! Gdyby nie to, że takie nieprzyjemne wspominki będą przychodzić mi na myśl przy kolejnych wizytach, pewnie zachodziłbym tuta codziennie aż do śmierci!
Strażnik uciszył mnie jednym machnięciem ręki, układając dwa palce u nasady nosa w geście rezygnacji. Odetchnął głęboko, chowając miecz do pochwy.
- Wskaż mi jak najdokładniej gdzie to widziałeś, obywatelu. Tylko bez zbędnych szczegółów, bo marnujesz mój cenny czas. Jeśli dalej będziesz rozwodził się nad bzdetami, nie będziesz miał zbyt wiele okazji, żeby tu wrócić.
- To było najpewniej gdzieś… - w tym samym momencie dotarł do mnie cichy szelest trawy. Dochodził on zza pleców królewskiego, a jego źródło mogło się znajdować jakieś cztery, może pięć metrów za nim. Mężczyzna odwrócił się, dokładnie lustrując wzrokiem miejsce, z którego najprawdopodobniej dochodził ów dźwięk. Spanikowałem. Jeśli to Mordimer, śmiało mogłem stwierdzić, że spieprzył w najgorszym możliwym momencie. Nie myśląc zbyt długo, złapałem strażnika za ramię, opierając się na nim. Nie należałem do najgrubszych, jednak pozycją mojego ciała chciałem zrzucić na królewskiego jak największy ciężar.
- Czy to jest lis? – jęknąłem. - Najświętsza, panicznie poję się lisów! Niech pan coś zrobi! Zróbże coś z nim! Ah, będę mdleć – krzyknąłem, zanosząc się teatralnie. Chwilę później, spełniając swoje zapewnienia, padłem na ziemię niczym rasowy artysta sceniczny. Mężczyzna ugiął się pod ciężarem mojego ciała, chcąc nie chcąc skupiając swoją uwagę na mnie. W tej samej chwili kątem oka ujrzałem za jego plecami blond czuprynę Mordimera uciekającego z miejsca zdarzenia.
Oby cholera odbiegała tylko na bezpieczną odległość. Jeśli zostawi mnie tu samego, wytropię i wyrżnę go w pień.
(?)
Liczba słów: 828
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz