Minęła właśnie szósta. Słońce powoli zniżało się ku horyzontowi, zwiastując przybycie nieubłaganie nadchodzącego wieczoru. Przy dobrych wiatrach już przed siódmą zacznie się ściemniać, a po dziewiątej zapadnie całkowity zmrok. A słowa całkowity użyłem nie bez powodu – dzisiejszej nocy księżyc będzie w nowiu. Zdaniem Matki, wychodzenie z domu przy takiej okazji przynosi pecha, tak więc chcąc nie chcąc dzisiejszego wieczoru rygor w moim domu zaostrzony zostanie do przesadnego maksimum, a ja sam nie będę miał możliwości opuszczenia czterech ścian do momentu wschodu słońca. Życie z osobą przesądną do bólu bywa uciążliwe.
Z tą myślą narzuciłem na plecy torbę, która dotychczas leżała poczciwie przy moim udzie. W jej wnętrzu natomiast piętrzyły się ścięte przeze mnie zioła, nad których wypatrzeniem oraz zebraniem głowiłem się przez większość dzisiejszego popołudnia. Rękojeść drobnego, poręcznego sierpa, który towarzyszył w tym niezwykle wciągającym zadaniu, ostrożnie przewiązałem rzemykiem, którego drugi koniec uwiązałem przy klamrze zamykającej torbę. Ostrze narzędzia zabezpieczyłem kawałkiem skóry, który w teorii miał zabezpieczyć je przed tępieniem się, jednak w praktyce bardziej dbał o to, abym przypadkiem nie zrobił nikomu krzywdy. Szybko zebrałem z ziemi zerwane wcześniej witki pokrzywy, których nie pakowałem do środka w obawie przed poparzeniami, po czym leniwie ruszyłem w stronę domu.
Na miejscu, jak zwykle, powitała mnie zniecierpliwiona Matka. Bez słowa odebrała ode mnie pakunek oraz bukiet parzących roślin. Jej naruszone upływem czasu, kościste dłonie całe się trzęsły. W tym samym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że jej twarz wcale nie wyrażała zniecierpliwienia, a z trudem ukrywane zaniepokojenie.
- Coś się stało? – zapytałem, chwytając Matkę za rąbek lnianej bluzki. Kobieta ostrożnie wyciągnęła materiał z mojego uścisku, wtapiając wzrok miodowych oczu w podłogę.
- Ktoś do ciebie przyszedł – rzuciła cicho – Siedzą w salonie już od przeszło godziny, nie każ im czekać dłużej, niż muszą.
Po tych słowach zniknęła za kuchennym progiem. Zostawiła po sobie jedynie wwiercające się w czaszkę uczucie strachu, rosnące z sekundy na sekundę. Dawno nie widziałem jej równie przestraszonej. Taki wyraz ostatnio gościł na jej twarzy w dniu, kiedy przyszła do nas wieść o śmierci ojca. Jeśli i tym razem czekać mnie miało coś równie nieprzyjemnego, wolałbym nocować w lesie. Nie powstrzymałby mnie nawet ten przeklęty nów.
Gdy niepewnie wszedłem do pomieszczenia, które w naszym domu pełniło funkcję salonu, moim oczom ukazał się najpewniej jeden ze scenariuszy, których najmniej się spodziewałem. W dwóch beżowych fotelach, na których miejsce najczęściej zajmuję wieczorami razem z Matką, tym razem siedziała dwójka mężczyzn… a raczej mężczyzna w średnim wieku oraz nastoletnia chłopaczyna. Starszym z nich wydawał mi się dziwnie znajomy. Był chorobliwie bladym człowiekiem o zapadniętych, szarych oczach oraz wykrzywionym bólem wyrazem twarzy. Gęsta, średniej długości broda optycznie wyszczuplała jego i tak chudą już twarz, a długie, popielate włosy związane w koński ogon tuż przy karku mężczyzny zlepione były od potu, co jeszcze bardziej potęgowało (jak się później okazało, słuszne) wrażenie chorowitości. Narzucony na szerokie barki płaszcz skutecznie zakrywał większość sylwetki mężczyzny, jednak moim oczom nie umknęło kilka zdobień oraz drogocennych klejnotów wystających spod przykrycia. Młodszy z nich wyglądał na niezbyt przejętego zaistniałą sytuacją. Jego wątła, szczupła sylwetka spoczywała luźno w fotelu, a kościste, bijące bielą dłonie sprawnie przeplatały, obwiązywały oraz zawijały ledwo widoczne, czerwone nici, którymi najpewniej bawił się chłopak. Wzrok zielonych oczu nieustannie pozostawał wbity w szkarłatne żyłki, blada twarz nie wyrażała absolutnie nic. Jedynym choć odrobinę ekspresyjnym elementem jego prezencji były porozrzucane na wszystkie strony biało-czarne włosy.
- Samuel Smith? – rzucił niedbale chłopak, niechętnie podnosząc wzrok znad swoich zabawek.
- We własnej osobie – odparłem, na starcie całkowicie zniechęcony obojętnością rozmówcy. – Z kim mam przyjemność?
Chłopak chwilę wahał się nad odpowiedzią. Tak przynajmniej odebrałem chwilę milczenia, którą mój rozmówca zagospodarował jako czas na schowanie nici oraz poprawienie swojej pozycji w fotelu. Nowa postawa optycznie dodała mu cennych kilku centymetrów.
- Lucid. Lucid Meeluf, strażnik oraz doradca jego królewskiej mości – przedstawił się, wyciągając przed siebie zastraszająco chudą rękę.
Tytuł, jakim się przedstawił dodatkowo spotęgował we mnie poczucie niepokoju. Niechętnie podszedłem bliżej, ściskając dłoń rozmówcy w geście powitania, po czym usiadłem na krześle najpewniej dostawionym dla mnie przez Matkę. Przyjąłem zgarbioną pozycję, opierając łokcie na kolanach, po czym po raz drugi tego dnia przyjrzałem się starszemu przybyszowi. Tym razem udało mi się rozpoznać w nim osobę, którą faktycznie znałem. Co prawda nie osobiście, ale jednak. Nie mniej jednak absolutnie nie spodziewałem się tego, że wizualizując sobie koronę na głowie chorowitego staruszka, ujrzę w bladej, zmęczonej twarzy Pana i Władcę naszych ziem – Elzebiusza II Ceuzera.
- A to, jak mniemam, jest… - zacząłem łamiącym się z przerażenia głosem.
- Nie kto inny jak Jego Wysokość Władca i Opiekun Duos Mundos Elzebiusz II Ceuzer – odparł dalej niewzruszony Lucid.
Strach, który momentalnie rozszedł się po całym moim ciele skutecznie spiął wszystkie mięśnie oraz sprawił, że przez chwilę mimowolnie wstrzymałem powietrze w płucach. Byłem na tyle sparaliżowany kotłującymi się wewnątrz emocjami, że nie byłem w stanie spełnić zainicjowanej przez umysł wizji pokłonu złożonego przed władcą. W zamian wydukałem jedynie:
- Co takiego sprowadza samego Władcę w moje skromne progi?
Lucid spojrzał w kierunku Elzebiusza, który przez cały czas trwania dyskusji potulnie siedział w ciszy w swoim fotelu. Po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy pojawił się jakikolwiek zarys wyrazu. Ku mojemu zaskoczeniu, nie była to troska czy zaniepokojenie, a lekki wyraz ironicznego przekonania o pewnej wyższości.
- Straszne okoliczności, Panie Smith – odparł Lucid momentalnie wcielając się w rolę zamartwionego opiekuna. – Wedle moich przewidzeń, które nieszczęśliwie zostały zignorowane przez królewską straż, Król Elzebiusz został otruty na wczorajszym bankiecie. Na zamku nie ma w tym momencie żadnego lekarza, który byłby w stanie pomóc Jego Wysokości. Jednakże po naszych garnizonach od czasów chwały Theodora Smitha krążą pogłoski o waszym rodzinnym zakładzie. Podobno jesteście ludźmi najlepszymi w swoim fachu, tak więc w tej tragicznej dla nas sytuacji liczymy na wsparcie tejże rozsławionej zielarskiej rodziny Smithów.
Z niedowierzeniem wypisanym na twarzy wpatrywałem się w kruchą postać siedzącą naprzeciw. Nie byłem w stanie uwierzyć własnym uszom. Przed dalszym ciągiem dyskusji potrzebowałem krótkiej chwilki, aby unormować oddech i uspokoić nieco nerwy.
- Czy wiadomo czym Władca został otruty? – zapytałem.
Lucid pokręcił przecząco głową, ponownie zmieniając pozycję.
- Nikt nie był w stanie tego stwierdzić.
Nerwowo przełknąłem ślinę.
- Szczerze ubolewam nad zaistniałą sytuacją oraz czuję wielki zaszczyt, że to właśnie my zostaliśmy wybrani – zacząłem, starając się brzmieć jak najbardziej spokojnie. – Nie mniej jednak nie wiem, czy będziemy w stanie pomóc. Jesteśmy mistrzami w swojej dziedzinie, jednak przypominam, że jest nią zielarstwo. Nie medycyna. Możemy przygotować multum maści, wyciągów czy naparów, jednak mogą one okazać się nieskuteczne, o ile nie wiemy z jaką substancją mamy tutaj walczyć – w tym momencie nabrałem głębokiego wdechu, podnosząc się na rozdygotanych nogach do pozycji pionowej. Cały czas starałem się wyrażać oraz wyglądać jak najbardziej profesjonalne. – Mogę spróbować zbadać Króla i dojść do tego czym został otruty, jednak nie mogę zapewnić tego, że mi się uda. Jeśli jednak jest Wasza Miłość ostatecznie zdecydowana na niekonwencjonalne metody, zapraszam ze mną do pracowni.
Chyba zacznę wierzyć w przesądy. Jak na razie nów nie przywiódł mi absolutnie nic dobrego.
Lucid?
1144 słów
1144 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz