„Łapać złodzieja!”
Rozwścieczony wrzask stojącego nieopodal mężczyzny skutecznie wyciągnął mnie z letargu. Zaabsorbowany nagłym poruszeniem lokalnego sprzedawcy, szybko odwróciłem się na pięcie, lustrując wzrokiem zaistniałą sytuację. Kilka metrów ode mnie stał mały, kiczowaty kram od stóp do głów obwieszony najróżniejszymi bibelotami i świecidełkami. Jego właściciel – czerwony ze złości, przygruby mężczyzna w średnim wieku – leżał pochylony do przodu na blacie stoiska, tłustą dłonią wymachując w kierunku niskiej, dodatkowo przygarbionej postaci. Odziany na czarno kieszonkowiec, niewiele robiąc sobie z całego rozgardiaszu, którego sam był sprawcą, pruł przed siebie, z trudem przedzierał się przez rozszalały tabun ludzi. Intuicyjnie przycisnąłem swoją torbę do piersi oraz cofnąłem się, w obawie przed stratowaniem. Tłum zaczął przeciskać się między sobą. Niektórzy chcieli jak najszybciej odejść, inni usilnie starali się zobaczyć jak najwięcej z całego zajścia. Na ulicy nagle zrobiło się jeszcze tłoczniej, niż chwilę wcześniej. Mimo wszystko w dalszym ciągu podążałem wzrokiem za uciekinierem, ciekawy zakończenia tejże scenki.
Niespodziewanie, ku uciesze tłumu, złodziejaszek wywrócił się. Nie wiadomo czemu, nie wiadomo jak – w pewnej chwili mężczyzna zwyczajnie runął jak długi, a z sakiewki, którą cały czas trzymał w garści, wyleciało kilka drogocennych kamieni. Gawiedź zawrzała. Kilku śmiałków rzuciło się na kieszonkowca, przyciskając go do ziemi. Dwie kobiety stojące najbliżej wzięły się za zbieranie z niemi rozsypanych drogocenności, przy okazji wciskając do kieszeni co po mniejsze kawałki. Grupa stojących metr ode mnie mężczyzn zgodnie stwierdziła, że złodziejaszek jest idiotą. Niektóre dewotki zarzekały się, że znają sprawcę i jego rodzinę, oraz że ta będzie od dzisiaj bać się Boga. Kilku młodzieńców szacowało ile udało mu się zwinąć, co po niektórzy spekulowali o tym, czy ma przy sobie broń albo czy jest wygnańcem. Niektórzy planowali już egzekucję.
W przeciwieństwie do większości, ostatecznie moja uwaga nie skupiła się na samym złodzieju, a na tym, co jego występek udaremniło. Może byłem szalony, niezrównoważony, może dostałem udaru od siedzenia na słońcu, a może zwyczajnie na głowę padło mi zbyt długie przebywanie w towarzystwie pewnego kotołaka. Nie mniej jednak byłem prawie pewien, że w drobnym ułamku sekundy udało mi się dostrzec puchaty, kremowy ogon podcinający nogi uciekiniera. Wrażenie to było na tyle silne, abym skupił całą swoją uwagę na mężczyźnie, który w chwili upadku znajdował się najbliżej złodzieja. Wysoki, potężnie zbudowany jegomość przez chwilę zawiesił wzrok na kieszonkowcu, rzucił w jego kierunku zdegustowane spojrzenie, po czym ruszył w swoim kierunku. Niewiele myśląc, ruszyłem za nim. Moja wrodzona, ludzka ciekawość i tym razem okazała się być zbyt silna. Przeciskając się przez tłum, nieudolnie próbowałem przedostać się do mężczyzny.
- Przepraszam, przep-przepraszam bardzo! – krzyknąłem za nim, o mało nie tratując stojącej obok kobiety z małym dzieckiem na rękach. Obiekt mojego zainteresowania nawet się nie obejrzał, nieustannie torując sobie przejście. – Przepraszam, proszę pana!
Blondwłosy mężczyzna odwrócił głowę w moim kierunku, jednak najwidoczniej nie dostrzegając niczego godnego uwagi, po raz kolejny zignorował moje krzyki. Niezdarnie przecisnąłem się przez grupkę sklepikarzy żywo dyskutujących o wcześniejszym zajściu.
- Przepraszam bardzo, może mi pan poświęcić chwilkę? – spytałem, cudem podchodząc na tyle blisko, aby szturchnąć nieznajomego w ramię.
- Nie jestem zainteresowany żadną ofertą – odparł zbywająco, mocniej ściskając dłoń na pasku od torby przewieszonej przez ramię. Najwidoczniej nie darzył tegoż miejsca zbyt dużym zaufaniem.
- Tylko… - tu z trudem uniknąłem ciosu z łokcia, który przypadkiem wyprowadził popchnięty przez sklepikarza nastoletni chłopak. – Tylko że mi nie o to chodzi!
- Przepraszam, nie mam czasu – zbył mnie po raz kolejny, ponownie poprawiając uścisk dłoni.
Prychnąłem z oburzeniem, wydymając policzki w wyrazie dziecięcego grymasu. Nienawidziłem uczucia towarzyszącego byciu ignorowanym, a tym bardziej tego przy byciu ignorowanym oraz zbywanym. Moją złość dodatkowo potęgowała chęć utwierdzenia się w swoim przekonaniu. Szybko zarzuciłem torbę na plecy, uprzednio upewniając się, że jest szczelnie zamknięta. Rozejrzałem się dookoła z zamiarem dopięcia swego. Ku swojemu zadowoleniu, po lewej dostrzegłem odnogę niezastawioną żadnym straganem. Jeszcze większą euforię poczułem w momencie, gdy zauważyłem, że obiekt mojego zainteresowania został zepchnięty przez tłum na lewą stronę ulicy.
Nie zastanawiałem się ani chwili. Pewny swojego planu, przecisnąłem się do przodu, po chwili zajmując miejsce po prawicy blondyna. Zamachnąłem się w prawo, po czym siłą wahadła popchnąłem mężczyznę, wbijając swój bark pomiędzy jego żebra. Zebrani dookoła ludzie, widząc lecącego w bok giganta, przesunęli się. Z zaskakującą łatwością obydwoje dostaliśmy się do pustej alejki. Nasze miejsce w pędzącym do przodu tabunie szybko zajął ktoś inny, a po chwili ściana ciał zagrodziła nam widok na główną aleję. Ja natomiast skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej, z zadowoleniem obserwując efekt swoich działań. Blondwłosy tytan kulił się nieznacznie do przodu, zajadle rozmasowując miejsce uderzenia.
- Czy z tobą jest coś nie tak? – rzucił wściekle, wbijając morderczy wzrok różnokolorowych oczu w moją osobę.
Przybliżyłem się do niego, mimo wszystko nie chcąc, aby ktokolwiek z przechodniów był w stanie usłyszeć moje pytanie.
- Jesteś wygnańcem? – spytałem bez ogródek, posyłając mężczyźnie szczerze zaintrygowane spojrzenie.
<?>
782 słów
782 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz