piątek, 28 czerwca 2019

Od Samuela do Mordimera

 - Teraz to mamy kłopoty – skwitował Mordimer.
Ja natomiast siedziałem cicho, nie będąc w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Cały mój entuzjazm momentalnie wyparował, a w jego miejsce pojawił się strach. Strach o własne życie. Nie byłem w stanie pojąć tego, w jakie bagno zdążyłem się wplątać razem z nowopoznanym mężczyzną. Znajdowaliśmy się po środku Bóg wie czego, będąc w posiadaniu skradzionego, najpewniej królewskiego sygnetu. Powoli zapadał zmrok. Kilka metrów dalej królewska straż zakuwała faktyczną złodziejkę z zamiarem dostarczenia jej do zamku, przy czym jeden z żołnierzy właśnie zadecydował o tym, że zawróci i dokładnie przebada drogę, którą jechali. W gwoli ścisłości – na środku tejże właśnie, wydeptanej przez konie ścieżki stałem ja razem z Mordimerem. Znajdowaliśmy się w małym, niezbyt rozrośniętym lasku, którego flora nie dawała nam praktycznie żadnej sposobności do ukrycia się. Iks metrów dalej stał wąwóz, do którego wejście oznaczało całkowite odsłonięcie się przed królewskimi. Jednocześnie nie mieliśmy szans, aby dotrzeć do dalszego, gęstego boru, który dałby nam możliwość schronienia, bez zwracania na siebie uwagi żołnierza. Krótko mówiąc, byliśmy w dupie. 
     - Musimy się ulotnić. Teraz. – z letargu wyrwał mnie zdenerwowany głos Mordimera. Najwidoczniej i jemu udzieliło się zdenerwowanie. 
Bez słowa ruszyłem do przodu możliwie szybkim krokiem, jednocześnie usilnie stając się nie wydawać żadnych głośniejszych dźwięków. Tym razem potknięcie się o korzeń mogło być znacznie gorsze w skutkach. 
Gdy udało nam się odejść na pozornie bezpieczną odległość, szeptem rozpocząłem nerwową wymianę zdań.
     - Co zrobimy? – spytałem, nie zwalniając kroku.
     - Schowamy się, co innego możemy zrobić – mruknął Mordimer. – Przeczekamy, aż królewski przejedzie, a później podrzucimy sakwę w miejsce, gdzie ją znaleźliśmy.
Spojrzałem z niedowierzaniem na zaskakująco pewnego swojej wypowiedzi mężczyznę.
     - Nie możemy zwyczajnie wywalić jej tutaj, a później udawać zapalonych grzybiarzy, czy coś? – jęknąłem, z trudem dotrzymując kroku znacznie wyższemu mężczyźnie. 
Ten jedynie obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem.
     - Zastanów się nad tym dłużej. Gdyby worek wypadł jej tutaj lub w wąwozie, królewscy zauważyliby go. Ścigając kobietę oskarżoną o kradzież królewskiego sygnetu na pewno przygotowani byli na to, że ostatecznie może chcieć pozbyć się dowodów i zwiać. 
     - Gdyby znaleźli sakwę w takim miejscu, mieliby później podejrzenia względem napotkanych biednych, Bogu winnych grzybiarzy? – dokończyłem pytająco. 
     - Dokładnie. Przez całą drogę straż miała ograniczoną widoczność jedynie w tamtym odcinku, dlatego nie zauważyli, że worek wypadł. Sama złodziejka zresztą też. Dlatego musimy wrzucić go w chaszcze. Ale wcześniej znaleźć jakąś kryjówkę, żeby nie zostać powieszonym za współudz-.
Mordimer urwał swoją wypowiedź, przyśpieszając kroku. Chwilę później zorientowałem się czemu postąpił w taki a nie inny sposób – w ciszy udało mi się usłyszeć szelest, cichy stukot końskich kopyt oraz dźwięk miecza przecinającego rosnące na drodze krzaki. Królewski był znacznie bliżej, niż mógłbym się tego spodziewać. Serce stanęło mi w gardle.
Przyśpieszenie kroku w moim przypadku oznaczało bieg, dlatego chcąc nie chcąc, najciszej jak mogłem potruchtałem za Mordimerem. Plecak ciążył mi niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że jego zawartość z chwili na chwilę robi się cięższa o kilka kilo. Gdybym dodatkowo musiał nieść pierścień, który w danym momencie leżał spokojnie w kieszeni mojego towarzysza, najpewniej przygniótłby mnie ciężar wartości tego przedmiotu. 
Gdy wybiegłem z lasu, czułem, że zaraz wypluję płuca. Oddychałem ciężko, moje nogi trzęsły się jak galareta. Mimo wszystko, podjudzany wizją niechybnej śmierci oraz widokiem wyprzedzającego mnie o kilka metrów Mordimera,  biegłem bez przerwy. Zagłębiliśmy się w długi, stary wąwóz. Na nasze nieszczęście, droga prowadząca przez niego była praktycznie prosta. Zero zagięć, skrętów czy rozwidleń, w których mielibyśmy szansę się schować. Powoli zaczynałem tracić resztki nadziei. Poprzez odbijający się od ścian pogłos byłem w stanie usłyszeć, że królewski jest już bliski skraju lasu. 
W pewnym momencie Mordimer obrócił się w moją stronę, wolną ręką wskazując na jedną z mocno ubitych ścian. Na początku nie wiedziałem o co mu chodzi, jednak z czasem, gdy przybliżyłem się, dostrzegłem głęboką wnękę w ziemi. Idealną, aby móc się w niej schować. Przodujący towarzysz, dotarłszy do naszej kryjówki, wcisnął się do środka. Z ulgą przyjąłem fakt, że dziura jest na tyle głęboka, aby utworzony przez nią cień skutecznie zatuszował obecność Mordimera. 
W tym samym momencie usłyszałem dźwięk, który zjeżył włosy na moim karku. Chrzęst końskich kopyt wchodzących na wyłożone żwirem dno wąwozu. Sparaliżowany strachem, zatrzymałem się. Przez moją głowę momentalnie przebiegło wiele myśli, bardziej lub mniej optymistycznych. Miałem trzy opcje. Pierwszą z nich było szybkie wczołganie się do dziury, jednak to najpewniej skończyło by się odkryciem i mnie i Mordimera. Wnęka znajdowała się zbyt daleko, abym zdążył do niej dobiec bez bycia zauważonym przez królewskiego. Z tego też powodu odrzuciłem druga możliwość, jaką była ucieczka w stronę boru. Gdybym zostawił plecak, może i dałbym radę dobiec, jednak wewnątrz znajdowały się rzeczy, które na pewno doprowadziłyby straż do naszego rodzinnego zakładu. Ostatnią opcją było… palenie głupa. Cóż, to akurat wychodziło mi całkiem dobrze. Mogłem pójść przed siebie, jakby nigdy nic, udając, że szukam ziół. Słysząc coraz wyraźniejsze oznaki zbliżania się żołnierza, szybko podjąłem decyzję. Odwróciłem się na pięcie, spokojnie ruszając przed siebie. Oddalając się od kryjówki Mordimera chciałem jak najbardziej odwrócić uwagę królewskiego od wnęki w ziemi.


Gdy dostrzegłem idącego naprzeciw mężczyznę, nabrałem powietrza w płuca. Mój oddech dalej był płytki i niespokojny przez wcześniejszy bieg, jednak miałem nadzieję uspokoić go przed konfrontacją ze strażnikiem. Gdy te mnie zauważył, szybko wskoczył na konia, po czym wyciągnął miecz w ostrzegawczym geście.
     - Nie ruszaj się, obywatelu! – krzyknął. 
Posłusznie wykonałem jego polecenie. Strażnik podjechał do mnie, nie opuszczając dzierżonej w dłoni broni. 
     - Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał, mierząc we mnie.
Przełknąłem ślinę, siląc się na spokojny wyraz twarzy. 
     - Jestem zielarzem z pobliskiej wioski - odparłem. - Przyszedłem tutaj szukać rzadkiego okazu zioła. 
     - Co niesiesz w torbie? – zadał kolejne pytanie, w żaden sposób nie odnosząc się do mojej wcześniejszej wypowiedzi. 
Powolnie ściągnąłem plecak z ramion, starając się nie wykonywać żadnych podejrzanie gwałtownych ruchów, po czym otworzyłem go. 
     - Trochę roślin, które zebrałem w lesie obok. Mam też sierp, ale to chyba oczywiste. Nic więcej przy sobie nie mam – powiedziałem ostrożnie. - Może mnie Pan przeszukać, jeśli to konieczne.
Posłałem mężczyźnie nieśmiały uśmiech. Błagam, oby to kupił. 


<?>
Liczba słów: 984

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz