niedziela, 8 września 2019

Od Samuela CD. Keyi

- Wszystko będzie dobrze – zapewniała kucająca naprzeciw Keya, przybierając pokrzepiający wyraz twarzy. Miękkie, kobiece dłonie delikatnie ścisnęły moje skostniałe z nerwów palce. Jej głos, ciepły oraz nieludzko spokojny, stanowczo przywoływał do porządku szalejące wewnątrz mej głowy myśli.
 - Miał na imię Olivier – zaskrzeczałem żałośnie, czując rosnąca w gardle gulę – widziałem… miał całe życie przed sobą! – w moich oczach powoli zbierały się łzy bezradności. W tym momencie czułem się całkowicie bezsilny, jak gdybym swoim zachowaniem ni jak nie miał wpływu na toczący się wokół nas dramat. Dramat nie tylko nasz – przede wszystkim myślałem tu o biednych, żyjących w ciągłym strachu mieszkańcach tej krainy. Ubolewałem nad losem klęczącej kilka metrów rodziny, która w obliczu wielkiej katastrofy straciła jedynego syna, brata. Niezastąpionego członka rodziny, po którym żałoba będzie ciągnąć się za nimi przez najbliższe miesiące, jak nie lata. Tak samo jak ta, którą razem z matką odbywaliśmy po stracie ojca.
Keya ścisnęła mocniej moje dłonie. Wiedząc, że kobieta martwi się moim stanem, poczułem się jeszcze gorzej. Najprawdopodobniej wybuchłbym niekontrolowanym, histerycznym spazmem płaczu, niczym małe dziecko, gdyby nie to, co stało się chwilę potem. Koleżanka przyciągnęła moją głowę do swojej klatki piersiowej, nieśmiało otaczając mnie ciepłym, siostrzanym uściskiem.
 - Uspokój się – powiedziała spokojnie, opierając brodę na mojej głowie. Uścisk zacieśnił się. Ten drobny gest, pozornie błahy, pomógł mi doprowadzić się do względnego porządku. Odetchnąłem głęboko, czując, jak kłębiące się wewnątrz nerwy powoli opuszczają moje ciało. Po moich policzkach spłynęło kilka drobnych łez, których ostatecznie nie byłem w stanie powstrzymać. – Dobrze wiesz, że nie mogłeś mu w żaden sposób pomóc.
 - Prawda – potwierdziłem cicho łamiącym się głosem. – Dziękuję.
Trwaliśmy w takie pozycji jeszcze chwilę. Wciągu tego drobnego urywka czasu bezwstydnie napawałem się przyjemnym zapachem kobiecych perfum. Choć dziwnie mi o tym wspominać, w wątłych objęciach kobiety czułem się zaskakująco bezpiecznie. W pewnym momencie złapałem się nawet na myśli, wedle której zacząłem porównywać Keyę do doskonale znanej mi Marie. Bądź co bądź, obydwie kobiety w odpowiednim momencie okazały się być wspaniałymi przyjaciółkami.
Po jakimś czasie dziewczyna odsunęła mnie od siebie, z zamartwieniem spoglądając na moją twarz. W tym samym momencie otarłem policzki, nie chcąc, aby towarzyszka musiała oglądać mnie w takim stanie. Dokładnie uściślając, w stanie totalnego rozpadu.
     - Proszę pana – do moich uszu niespodziewanie doszedł cichy, dziecięcy głosik. Zamarłem. Gdy odwróciłem głowę, podążając za jego źródłem, ujrzałem jedną ze skulonych wcześniej w kącie bliźniaczek. Dziewczynka stała kilka kroków od nas, nieudolnie powstrzymując nerwowe dygotanie chudych nóżek.
Keya, widząc strach małego dziecka, ostrożnie wstała, odchodząc kilka kroków do tyłu. Gdy tylko zajęła miejsce siedzące trzy metry dalej, dziewczynka ostrożnie podeszła do mnie, siadając naprzeciw, tak, jak wcześniej zrobiła to Keya.
 - Proszę pana – ponowiła swoje słowa, wbijając nieporadny wzrok w dzielący nas skrawek podłogi. – Czemu pan płacze? Coś pana boli? – spytała, jakby nieświadoma rozgrywającego się tuz obok koszmaru. Słysząc jej niewinny, czysty do cna głosik, poczułem kolejne ukłucie żalu. Czemu takie bezbronne istoty muszą żyć w świecie pełnym zła, bólu i śmierci? – A może wystraszył się pan tej strasznej pani, która chciała skrzywdzić moją siostrzyczkę?
 - Spokojnie, spokojnie, nic mi nie jest – odparłem, ponownie przecierając twarz wilgotnymi od łez i potu dłońmi. Momentalnie poczułem, jak spojrzenia wszystkich zebranych na poddaszu osób zwrócone są w moim kierunku.
 - Nie ma się czego wstydzić, proszę pana! – zapewniło mnie dziecko, uśmiechając się szeroko. Mimowolnie zwróciłem uwagę na uroczą szczerbę pomiędzy górnymi jedynkami. – Ja zawszę płaczę, jak się boję. Mamusia też czasami płacze, jak coś złego się dzieje a ona nic nie może z tym zrobić. Raz widziałam nawet jak nawet tatuś płakał. – dziewczynka ostrożnie wyciągnęła pulchną rączkę do przodu. Dopiero wtedy zauważyłem, że ściska ona jasną, ręcznie wyszywaną chusteczkę. – Niech pan ją weźmie. A ja zaśpiewam piosenkę, którą zawsze śpiewa mama, kiedy jest mi smutno. Wtedy nie będzie musiał pan już więcej płakać! A tatuś ochroni nas przed smokiem i złą-rudą-panią-jędzą, bo jest odważny i silny jak nikt!
Po tych słowach dziewczynka oparła dłonie na kolanach, po czym zaczęła śpiewać lekką, wesołą kołysankę, której uczyła mnie kiedyś moja własna matka. Słysząc znajomy rytm, nie trzeba było długo czekać, abym zaczął nieśmiało wtórować dziecku, uraczając wszystkich swoim fałszem oraz wywołując tym samym uśmiech na twarzy dziewczynki.
Po chwili usłyszałem cichy szelest. Jak się później okazało, to Keya podeszła ostrożnie do zaskoczonych rodziców dziecka, posłusznie zajmując miejsce siedzące tuż obok nich.
 - Przepraszam, mój kolega jest… wrażliwy na krzywdę innych – wytłumaczyła mnie, przybierając dziwnie uległy ton głosu.
 - Po części go rozumiem – odparła po chwili namysłu matka klęczącej naprzeciw mnie dziewczynki. Usłyszałem, jak małżeństwo szeptem wymienia się swoimi przemyśleniami – robi się późno, a wy na pewno jesteście zmęczeni. Myślę, że możecie przenocować u nas jedną noc. Pod warunkiem, że na ten czas oddacie pod naszą pieczę cały zapas broni, jaki ze sobą macie.





Mordimer

Po tym wszystkim czułem się dziwnie pusty. Będąc szczerym, spodziewałem się całkiem innego efektu całej tej szopki. Zakładałem dwie opcje – albo Mordimer przetłumaczy wszystko, nie przywiązując zbytnio uwagi do samej treści, albo wścieknie się przez to, że głównym tematem wokół którego kręciły się oba te tomy byli nadnaturalni. Tymczasem mężczyzna zrobił to, o co prosiłem, jednocześnie dając mi wyraźny sygnał, że jest… zawiedziony. Właśnie ta świadomość ubodła mnie najbardziej. Cieszyłem się, że nareszcie dowiedziałem się czegoś więcej o wygnańcach, nareszcie wiedziałem kim są, skąd pochodzą i na jakie grupy się dzielą. Nie byłem jednak w stanie cieszyć się z tego przez świadomość, że Mordimer jest mną zawiedziony. Nie zły, nie obrażony, nawet nie gotowy mnie zabić. Zwyczajnie zawiedziony. Suche spojrzenie jego oczu wystarczyło, aby pozostawić we mnie przejmujące uczucie pustki.



 - Cieszę się chłopcy, że razem dzisiaj popracowaliście. Bardzo cenię sobie pomoc Sammy’ego na co dzień, ale nie raz martwię się, że spędza zdecydowanie za mało czasu z ludźmi w swoim wieku! Bądź co bądź, chłopaczyna nie może całe życie trzymać się maminego fartuszka – zaśmiała się matuchna, wbijając widelec w gorące, kurze udko. Następnie oderwała spory kawałek, wpychając go do ust. Dokładnie wypieczona skórka zaskrzeczała jej w zębach.

 - Nie musi się pani o nic martwić. W końcu Samuel jest dorosły, więc sam wie co dla niego najlepsze – odparł Mordimer, siląc się na uprzejmy ton. W tym samym czasie ja wisiałem nad swoim kawałkiem mięsa, niechętnie dłubiąc w nim metalowym sztućcem. W dalszym ciągu analizowałem wcześniejsze słowa mężczyzny.
 - Haha, szczera prawda. Chociaż dla mnie chyba zawsze pozostanie już małym dzieckiem. Taka już uroda matek. Bardzo nie chcę, żeby odcinał się od rówieśników ze względu na mnie. W końcu, bądźmy między sobą szczerzy, przy takich wiatrach prędzej ja umrę niż on sobie kogoś znajdzie! – choć słowa kobiety były wypowiedziane półżartem, poczułem, jak coś się we mnie gotuje.
 - Mamo, proszę – mruknąłem cicho. – Powtarzałem to tyle razy… martwię się o ciebie. Na moje życie przyjdzie jeszcze czas – chciałem jak najszybciej uciąć tą rozmowę. Jeszcze tego mi brakowało, żeby Mordimer musiał słuchać o tym, jak bardzo samotnym nieszczęśnikiem jestem w oczach mojej własnej matki.
  - Wiesz, czasami warto posłuchać się rodzicielki. Skupianie się na sobie nie zawsze jest czymś złym – powiedział siedzący naprzeciw mężczyzna, wkładając gorącego ziemniaka do ust. Po chwili, gdy udało mu się przełknąć jedzenie, dodał – dopóki w ten sposób nie robisz innym problemu.
Ostrożnie podniosłem wzrok, tasując nauczyciela od stóp do głów. Miałem dziwne wrażenie, że jego słowa nawiązywać miały do dzisiejszej „lekcji”.
 - I tutaj jest pies pogrzebany – zacząłem ostrożnie. – Niekiedy nie jesteś w stanie określić w którym momencie przekroczysz tę cienką granicę.
 - Jeśli posiadasz choć odrobinę wyczucia, będziesz w stanie stwierdzić gdzie leży linia – stwierdził stanowczo mój rozmówca.
 - Ale nigdy nie wiesz jak twoje zamiary odbierze druga osoba – zaprzeczyłem.
 - Takie rzeczy można łatwo przewidzieć, o ile twoje IQ przewyższa wynik przeciętnego kartofla.
 - O ile twoje IQ przewyższa wynik przeciętnego ziemniaka, jesteś w stanie stwierdzić, że niektóre sytuacji wymagają większej finezji, niż inne. A w takim przypadku znalezienie granicy pogranicza z cudem!
 - Mówi się „graniczy z cudem”, a nie „pogranicza” – poprawił mnie mężczyzna, uraczając mnie drobną dawką jadu.
 - Nawet przeciętny kartofel jest w stanie wytykać komuś błędy, do tego nie trzeba ani wyczucia ani finezji! – syknąłem ze złością.
 - Hola hola, panowie, powoli tracę wątek w całej tej rozmowie – momentalnie wtrąciła się matka, co chwila spoglądając to na mnie, to na Mordimera. – Czemu nagle rozmawiamy o kartoflach?
W tym samym momencie mężczyzna zerknął wymownie na zegar, ostrożnie podnosząc się po pionu. Krzesło, na którym siedział chwilę wcześniej, zaskrzeczało nieprzyjemnie.
 - Matko boska, nawet nie zauważyłem jak ten czas szybko minął! – powiedział, teatralnie przeciągając ostatnie sylaby wypowiadanych przez siebie słów. – Za pół godziny mam spotkanie na drugim końcu miasta. Jeśli się spóźnię, mogę żegnać się z pracą! Obawiam się, że muszę państwa opuścić.
Po tych słowach, nie czekając na jakąkolwiek reakcję z naszej strony, zebrał swoje manatki, po czym opuścił nasz przybytek.

Liczba słów: 775

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz