Nienawidziłam zwiadowczych misji w towarzystwie rycerzy, po prostu nie znosiłam ich obecności. Fakt, zdarzali się tacy, co byli wspaniałymi wojownikami i trzymali się swoich kodeksów i przysiąg, Niestety, z czasem coraz więcej pojawiało się takich świeżo upieczonych, którzy chcieli zostać rycerzami głównie by dowieść swojemu męstwu i odwadze. Tym razem nasza drużyna składała się z pięciu zwiadowców i trzech rycerzy, czyli była to ponad przeciętnie duża drużyna. Zazwyczaj tego typu drużyny były bardzo rzadkie, ponieważ kosztowały wiele pieniędzy i ludzkich zasobów. Przez całe swoje życie byłam może tylko na dwóch takich misjach. Kończyły się wielkim sukcesem, jednak uznawałam takie misje za… Kontrowersyjne, szczególnie z punktu widzenia pięcioletniego zwiadowcy. Fakt, zwiadowcy mieli wsparcie i dodatkową ochronę w przypadku niespodziewanego ataku jakiś wygnańców. A dla rycerzy, zwiadowcy byli też dobrą ochroną. Poruszali się o wiele szybciej, więc często sprawdzali teren czy był bezpieczny, czy jednak podejrzewano obecność jakiś potworów. Jednak nie było tak kolorowo. Wierzchowce rycerzy były wolniejsze i mniej wytrzymałe na dłuższe dystansy. Jednym powodem jest fakt, że były z budowy masywniejsze i cięższe, więc naturalnie nie mogły być szybsze od lekkich koni zwiadowców. Często więc spowalniani misję oraz ucieczki. Z racji tego, że jest rycerze więcej ważyli w swoich zbrojach niż przeciętni zwiadowcy, to ich konie też się szybciej męczyły. Problemem również był sposób walki. Rycerze mają tendencję do walki do samego końca, a my zwiadowcy, no cóż, różnie bywa. Naszą misją nie jest zabijanie potworów, a ich tropienie, więc jak już znajdujemy nasz cel, to misja wykonana.
Tym razem w drużynie miałam do czynienia z dwoma nowymi rycerzami, którzy ciągle wychwalali się, jakie to oni historię nie przeżyli i czego to ich młode oczy nie widziały. Ich kolega z fachu kręcił głową za każdym razem, gdy tylko opowiadali jakieś historyjki z przekroju ratowania niewiast z paszczy smoka. Najstarszy z nich miał na oko trzydzieści lat i był wysokim, nawet dosyć przystojnym blondynem. Nazywał się Lancelot Blackwood. Nie znałam go za dobrze, ale od kolegi słyszałam, że jest wspaniałym rycerzem, który trzyma się kodeksu i jest odpowiedzialny. Jeśli chodziło o moją drużynę, to znałam tylko jednego zwiadowcę. Resztę kojarzyłam z widzenia, jednak nigdy nie miałam okazji z nimi pojechać na misję. Niestety o większości słyszałam niezbyt przyjemne plotki, na przykład potrafili zabić swojego kompana podczas misji, gdy zaczęli coś podejrzewać o jego pochodzeniu. Wiedziałam, że musiałam bardziej uważać tym razem. Szczególnie, że ta misja mogła trwać dłużej niż dwa dni i jedna noc. Podczas przekazywaniu nam informacji na temat zlecenia, powiedziano nam, że mamy się przygotować na długą wyprawę do opuszczonego zamku. Rzekomo jacyś pobliscy wieśniacy i jakieś patrole widziały w ich okolicach niebezpieczne stworzenia. Jednak nikt nie wiedział, czy to były potwory czy wygnańcy. Ludzie się martwili o swoje życie czy gospodarstwa. Miałam tylko nadzieję, że nie będę musiała walczyć z jakimś dziwnym potworem, którego jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam. Gdy już wyjeżdżaliśmy z miasta pojawiły się pierwsze problemy. Jednego ze zwiadowców zaczął się już irytować dziecinne historię rycerzy i rzucał chamskimi docinkami. Lancelot musiał interweniować, aby nie doszło do jakiś bójek. Nie chcieliśmy już jakiś rannych na dzień dobry. W dodatku głupio było nagle zawracać do miasta, z powodu jakiejś bójki między kompanami drużyny. Mój kolega z fachu, Steve Oakhand też próbował coś zdziałać. Przez sporą część drogi w stronę opuszczonego zamku jechaliśmy stępem lub kłusem. Nie chcieliśmy męczyć koni, szczególnie, że mieliśmy wystarczająco dużo czasu na wykonanie misji. Podczas podróży jechałam obok bardziej doświadczonego rycerza. Przez większość drogi milczał, jednak po jakimś czasie zaczął się mnie o różne rzeczy wypytywać, ale też opowiadał o swoich doświadczeniach. Byłam w stanie uwierzyć w jego wypowiedzi, ponieważ nie były przyozdobione w bezbronną niewiastę, którą dzielny rycerz musiał ratować przed groźnym smokiem. Dodał również, że smoki stały się bardzo rzadkim gatunkiem i ludzie zamiast je zabijać dla trofeum, powinni je doceniać. Zaskoczyły mnie jego słowa. Zwykły śmiertelnik zazwyczaj widział we mnie pasożyta, niszczyciela, sojusznika śmierci. Aby dojechać do najbliższej wsi musieliśmy przejechać przez dosyć gęsty las. Często ludzie przemieszczali się tą drogą, więc rzadko kiedy pojawiały się jakieś trupojady czy inne nieprzyjemne stwory. Jechaliśmy spokojnym kłusem przez wydeptaną drogę. Nagle usłyszeliśmy jakieś krzyki błagającą o pomoc.
- To pewnie krzykacz - rzucił obojętnie z zwiadowców, dalej jadąc przed siebie. Jednak coś mi się nie zgadzało. Krzykacze pojawiają się w gęstych lasach, a ten był zbyt rzadki, a co więcej, to brzmiała jak zwykła osoba. Zaprzeczyłam słowom mojego znajomego i zatrzymałam swoją skarokarą klacz, Herę. Lancelot i Steve zrobili podobnie. Z racji tego, że mieli największy szacunek wśród reszty drużyny, reszta nie odważyła się sprzeciwić. Zboczyliśmy z trasy, pojechaliśmy w stronę krzyku i wołania o pomoc. Napotkaliśmy tam przerażonego pana w średnim wieku, który próbował wydostać swojego konia i powóz z bagna. Jeszcze trochę, a koń by razem z powozem zostały wciągnięte do bagna. Podjechaliśmy do kupca i zaoferowaliśmy naszą pomoc. Widziałam tę ulgę w jego oczach i radość z naszej obecności. Dwóch zwiadowców patrolowało teren, gdy my próbowaliśmy ich wyciągnąć. W końcu na bagnistych terenach roiło się od trupojadów. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło. Koń był cały, choć zmęczony podobnie jak cały dorobek mężczyzny, a jeszcze żaden potwór nie postanowił zaatakować. Pomogliśmy im też wrócić na ścieżkę. Okazało się, że coś spłoszyło konia, który zboczył przerażony z trasy. Podziękował i w zamian zaoferował nam ciepły posiłek w jego karczmie, który znajdował się w pobliskiej wiosce. Steve nie chciał się zgodzić, jednak jego młodsi koledzy wyprzedzili go. Miałam wrażenie, że coś mu się nie podobało w osobie kupca i karczmarza. Wpatrywał się na niego niechętnie. Ja zaś powoli wyczuwałam od nich zapachy wilkołaka i wampira. Nie wiedziałam jednak, który to który. Znów przez większośc drogi rozmawiałam z Lancelotem. Dowiedziałam się, że jego wierzchowiec należał kiedyś do hodowli mojego ojca, jednak gdy był jeszcze rocznym ogierem zakupił go jego starszy brat, który niestety zginął niedługo później. Nawet nie zdążył ujarzmić zwierzę, a już wąchał kwiatki od spodu. Jego drugi brat bliźniak przez chwilę na nim jeździł, jednak dosyć szybko zdecydował na zmianę kariery. Nagle mój wzrok przykuły jego uszy. Nie były spiczaste, jednak coś było z nimi nie tak. Nie pytałam się, szczególnie, że nie chciałam go narazić na niebezpieczeństwo ze strony zwiadowców. Gdy już dojechaliśmy do karczmy, to niemalże wszyscy poza naszą trójką zdecydowała się zostawił nierozsiodłane wierzchowce przywiązane do płotu. Karczmarz miał stodołę, gdzie trzymał swoje dwa konie, trzy krowy i jeszcze inne zwierzęta. Było trochę tam tłoczno, jednak mogliśmy ze spokojem zostawić tam naszych wiernych towarzyszy. Wzięliśmy ze sobą też konie naszych kompanów, których niezbyt obchodził ich los. Byli dla nich jak sprzęt, przedmiot, którego rolą było wożenie ich. Rozsiodłaliśmy rumaki, nalewając im trochę świeżej wody. Syn kupca przyniósł koniom trochę siana, aby mogły coś zjeść przed dalszą podróżą.
- Ten karczmarz jest wilkołakiem. Podejrzewam, że będzie chciał byśmy zostali na noc. Nie możemy się zgodzić, bo na pewno ktoś zginie - oznajmił Steve bardzo cichym głosem do mnie i Lancelota. Jako wampir mógł bez problemu wyczuć ode mnie magię i zapach libry, jednak czemu odważył się to powiedzieć przy blondynie? Znów przyjrzałam się jego uszom. Wyglądały tak, jakby miał podcięte… Kusiło mnie, aby zadać dosyć krępujące pytanie na temat jego aparycji, jednak ugryzłam się w język. Poszliśmy do karczmy, gdzie nasi kompanie już ochoczo jedli, choć powiedziałabym, że jedli jak świnie. Ich zachowanie przy stole było też naganne. Nie byli zbyt kulturalni, a etykieta nie obowiązywała przy stole. Dostali jednak od razu reprymendę od swoich dowódców. Przez ten czas w karczmie czułam napiętą atmosferę między wilkołakiem a wampirem. Nie byli jednak głupi, nie rzucali się na siebie. Wiedzieli, że wszelka walka między nimi mogłaby doprowadzić do katastrofy. Szczególnie, że zmiennokształtny zorientował się, że w tym gronie znajdowała się libra. Po skończonym posiłku, mężczyzna, którego uratowaliśmy wcześniej zaproponował nam alkohol. Na całe szczęście Steve zdążył zareagować przed kimkolwiek innym i odmówił. Oznajmił, że jesteśmy na misji i jest to wręcz niewskazane abyśmy spożywali taki trunek, który by potępił ich zmysły. Ten argument był dla karczmarza zrozumiały, więc przestał naciskać. Jednak członkowie drużyny byli niezbyt zadowoleni tym faktem. Po posiłku osiodłaliśmy nasze wierzchowce, ruszając w dalszą drogę. Nie było żadnych potworów ani innych problemów. Z racji tego, że zaczęło się ściemniać, postanowiliśmy zatrzymać się w następnej wiosce, gdzie była znana dosyć karczma. Często rycerze czy zwiadowcy w niej nocowali, więc właściciele rozpoznawali nas. Steve i Lancelot mieli wspaniałą reputację w tym ośrodku, więc dostaliśmy niemalże najlepsze pokoje. Spodziewałam się spokojnej nocy, jednak miałam gościa. Był nim sam rycerz Lancelot. Mężczyzna chciał ze mną na osobności porozmawiać.
- Widziałem, jak mi się przyglądałaś… Smoczyco - powiedział, delikatnie się do mnie uśmiechając. Byłam zaskoczona jego słowami, a szczególnie, że powiedział do mnie “smoczyco”. - Spokojnie, jestem elfem… - mówiąc te słowa, zauważyłam, jak delikatnie palcami dotknął swoich uszu.
- Chwila… Czy ty…? - nie byłam w stanie z siebie wydusić tego pytania. Zrobiło mi się żal mężczyzny, ponieważ zaczęłam podejrzewać, co się stało z jego uszami.
- Tak, odciąłem szpiczaste uszy. Zrobiłem to tylko po to, aby ludzie nie zaczęli mnie podejrzewać o bycie elfem. Wiem, że moja nieskazitelna i niemalże idealna twarz mówi co innego, jednak zazwyczaj udaje mi się ludzi oszukać, że jestem człowiekiem - wyjaśnił mężczyzna, delikatnie się do mnie uśmiechając. W jego głosie słyszałam ból, cierpienie… Musiał przestać być sobą, aby móc zrobić coś, czego pragnął z całego serca. Współczułam mu z całego serca. Dodał później, że był zaintrygowany moją osobą, ponieważ na pierwszy rzut oka myślał, że jestem librą, ale po dłuższej rozmowie i widok moich kolczyków, zaczął się zastanawiać, czy nie jestem smokiem. Wyjaśniłam mu swoją sytuację i historię. Mężczyzna, a dokładniej elf przysłuchiwał się bardzo uważnie. Powoli zbliżała się północ. Z przyzwyczajenia chciałam opuścić pokój, aby móc się przemienić i nocą patrolować okolice z lotu. Tym razem mogło to być trudniejsze, szczególnie, że rozmawiałam z Lancelotem. W pewnym momencie przy mojej skroni zaczęły się pojawiać szpiczaste rogi, a w pasie czułam, jak pojawiały się łuski. Użyłam mirażu, aby ukryć pierwsze sygnały przemiany w smoka. Przeprosiłam rozmówcę, tłumacząc się, że idę na zwidy i badanie terenu. Nocą różne ciekawe rzeczy można było zauważyć. Gdy tylko opuszczałam pokój miałam wrażenie, że coś mi nie pasowało. Zupełnie tak, jakby ktoś mnie śledził, albo mi się przyglądał. Rozejrzałam się. Nikogo nie widziałam, ani nie wyczułam, więc wciąż zaniepokojona opuściłam karczmę. Osiodłałam Herę i pojechałam w stronę gęstego lasu. Co chwilę się odwracałam, sprawdzając czy nikt mnie nie śledził czy nie śledził mnie. Póki co, nikogo nie widziałam. Przez całą drogę zastanawiałam się nad swoją egzystencją jako smok. Rozmowa z Lancelotem pobudziła mnie do refleksji. Rozumiałam go po części, ale czułam ogromną frustrację. Byłam tak wściekła, że chciałam własnoręcznie zmiany wprowadzić. Byłam świadoma ile wygnańców musiało cierpieć przez to, że musieli się ukrywać przed łowcami czy innych problemów. Bolało mnie to… Przykładem był właśnie elf. Mężczyzna chcąc zostać rycerzem, musiał poświęcić swoje prawdziwe ja, swoją prawdziwą naturę, aby móc spełniać marzenia w tym fachu. Te obcięte uszy… Ten ból w jego oczach… W tamtym momencie poczułam, jak zbierało mi się na płacz. A ja? Musiałam się ukrywać z moją prawdziwą twarzą i uważać, gdzie i kiedy się przemieniałam. Każdego dnia musiałam być ostrożna z kim rozmawiałam, o czym rozmawiałam… Musiałam się pilnować, aby za wiele nie powiedzieć na temat swojej rodziny. Czasami pragnęłam zostać librą, a nie smokiem. Nie musiałabym się pilnować czasu do mojej przemiany, nie musiałabym się ukrywać w momencie transformacji. A ludzie by zaczęli mnie widzieć jako przyjaciela, a nie niszczyciela i pasożyta. Gdy dojechałam do małej polanki, zeskoczyłam z klaczy, przytulając się do niej. W tamtym momencie potrzebowałam czyjejś bliskości. Pocałowałam swojego ukochanego wierzchowca w chrapy i odeszłam parę metrów od niej. Zdjęłam miraż, zakrywający moje rogi i pojawiające się skrzydła. Przemiana była niezwykle bolesna. Była porównywalna do palenia żywcem. Czułam, jak moje mięśnie się rozrywały, a kości się łamały, a po chwili się znów łączyły. Temperatura ciała wzrosła o parę stopni, jeszcze trochę a miałam wrażenie, że mogłam zemdleć. Przemieniłam się w pierwszą fazę, czyli nie byłam jakaś wielka i przerażająca. Potrzebowałam następnych pięć minut, aby się pozbierać i móc polatać. Nagle Hera zaczęła głośno rżeć. Odwróciłam się powoli i ujrzałam nadjeżdżających mężczyzn… Byli to właśnie ci zwiadowcy. Najwyraźniej coś ich zaniepokoiło w mojej sobie i postanowili się sami ze mną rozprawić, przy okazji zgarniając nieco Kahali.
- Łapać ją! - krzyknął jeden z nich, rzucając w moją stronę włócznią, która wbiła się głęboko w mój bok. Moje zachowanie ich zaskoczyło, spodziewali się, że od razu ich zaatakuję lub ucieknę. Jednak, moje ciało było za słabe, abym mogła cokolwiek zrobić. Wydałam z siebie głośny ryk, który spłoszył ich wierzchowce. Przerażone konie stanęły dęba i próbowały uciekać, jednak ich jeźdźcy zmuszali je do zostania w miejscu. Kolejny rzucił we mnie włócznią, raniąc tym razem moje skrzydło. Byłam uziemiona w tamtym momencie. Inny zwiadowca zarzucił liną tak, że zacisnęła się na moim pysku. Próbowałam zdjąć pazurami linę, jednak nie mogłam się ruszać. Coś sparaliżowało moje ciało. Okazało się, że wśród zwiadowców był jeden czarodziej, który magią unieruchomił mnie i przybił mnie do ziemi niewidzialnymi łańcuchami. Ledwo udało mi się łeb odwrócić, gdy zobaczyłam, jak tamci rycerze zeskoczyli ze swoich wierzchowców. jeden z nich podszedł do mojego rumaka, chwytając go mocno za wodze.
- Ta szkapa wcale nie jest zła, nie jest tak dobrze zbudowana, ale bardzo ładna - skomentował, chcąc ją odwiązać. Nagle znieruchomiał, a z jego piersi wysunęła się końcówka ostrza. Młodzieniec upadł na ziemię martwy. Był to Lancelot. Był wściekły.
- Jak wy śmiecie?! Szczególnie wy zwiadowcy! Tak zdradzić swojego kompana?! - wrzasnął rozwścieczony, gotów do zaatakowania w każdej chwili. Obok niego pojawił się Steve, mierzący do jednego z zwiadowców, który stał nade moją głową z mieczem.
- Wy mieliście być następni, ale widzę, że ułatwiliście nam pracę - odparł jeden z nich. - Myśleliście, że co? Ten karczmarz to taki biedny mężczyzna, który wpadł w bagno? - zakpił, wyjmując miecz z pochwy. Powolnym krokiem podszedł do mojego bezwładnego smoczego ciała. Okropnie się czułam z tym faktem, że jako potężny smok, nie mogłam się obronić przed paroma zwiadowcami i rycerzem. Zostałam w tamtym momencie okropnie poniżona.
- Współpracowaliście z wilkołakiem? - zapytał się chłodnym głosem Steve.
- Ależ oczywiście, że pracowaliśmy z Bartem. Wszyscy na tym zyskujemy, wampirze. A ty elfie, następnym razem powinieneś się lepiej ukrywać - odpowiedział z wyższością zwiadowca, przykładając podając broń drugiemu młodemu rycerzowi. Wszystko działo się bardzo wolno. Odnosiłam wrażenie, że cała ta scena miała była podobno do jakiegoś rytuału. Brakowało mi w tym wszystkim jakiegoś szamana, chociaż tego czarodzieja mogłam zaliczyć do tej roli. Elf i wilkołak za wiele nie mogli zrobić. Wiedzieli, że w walce z użytkownikiem magii nie mieli szans. - Ciekawa jesteś. Ukrywałaś swoją prawdziwą tożsamość za silnym zapachem libry… Nawet Bart ci pogratulował - powiedział wpatrując się głęboko w oczy. Gdybym mogła, to bez wahania bym zjadła tego zuchwalca… Pomijając fakt, że ludzkie mięso mi nie smakowało, ale to już inna historia. Liczyłam teraz na to, że ktoś mnie uratuje… W przeciągu paru minut byłabym już w stanie walczyć przy użyciu umiejętności, jednak w ciągu tych paru minut mogłam zakończyć swój żywot… Wydałam z siebie cichy ryk, mając nadzieję, że jakiś inny smok, albo potężny wygnaniec by się zjawił z odsieczą. Miałam też nadzieję, że zarówno Lancelot, jak i Steve również przeżyją.
Ookikura? XD Przepraszam, że tyle czekałeś. Końcówkę trochę zepsułam.
Ilość słów: 2500
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz