środa, 29 stycznia 2020

Od Aldis Cd. Hatashi

Rozmowa z jaśnie panem Łowcą dała mi do myślenia. Zbyt długo dawałam sobą kierować. Dusiłam się w ograniczeniach, rozkazach i nieustannej kontroli rodzicielskiej. Swoją irytację z kolei przekładałam na opryskliwy ton i miażdżące spojrzenie. Owszem. Nigdy nie byłam pąkiem białej róży. Tylko zewnętrznie mogłam przypominać, kruchą porcelanową lalkę. Jednak odkąd sięgam pamięcią, mój język był dość ostry. Nienawidziłam jak ludzie patrzyli na mnie przez pryzmat pochodzenia bądź wyglądu. Człowieka powinno oceniać się poprzez jego czyny oraz wolę, która nim kieruje. Reszta nie ma znaczenia. Błękitna krew jest równie czerwona jak każda inna. Moje zachowanie nie wynikało z rozpieszczenia. W końcu znaczną część dzieciństwa spędziłam wśród służby i niewolników wędrujących wraz z karawaną. Szanowałam tamtych ludzi, a oni mnie. Brakowało mi ich. Znali mnie dobrze. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że lepiej niż znaczna część mojej biologicznej rodziny. Niegdyś byli jedyną stałą w moim życiu. Niezmiennym punktem. Dlatego opuszczenie ich na rzecz wygodnickiego życia gdzieś pośrodku “rozrywkowego" miasta, była czymś co przyszło mi z ogromnym trudem. Ci ludzie, a szczególnie Kajfarhowie wiedzieli jak bardzo nienawidzę specjalnego traktowania. To z nimi zawsze najwięcej się trzymałam. Cóż się dziwić. Mieli sporo dzieci więc i mnie często traktowali jak własne, zdając sobie zapewne sprawę jak bardzo tego potrzebuję. Praktycznie na wszystko co miałam, zapracowałam sama. Jedynie parę wieczorowych sukien, które z chęcią bym sprzedała, dostałam w prezencie od ojca. Sama nigdy nie kupowałam podobnych fatałaszków. Jeszcze nie oszalałam do końca by katować się podobnym przyodzieniem z premedytacją.
A właściwie dlaczegóż miałam kisić się kolejne miesiące w mieście? Czysto teoretycznie mogłam rzucić to wszystko i znów wyjechać. Musiałam jednak zrobić to po cichu.
Kumulująca się w mnie paląca potrzeba podróży na nowo wzmogła. Tym razem jednak już nie miałam żadnych sensownych argumentów, które zabraniały by mi takiego wyskoku. Miałam dość zabiegów ojca w zdobyciu mi małżonka. Sama chciałam o tym zadecydować. O ile oczywiście kiedykolwiek miałabym się zdecydować na coś takiego. Jeżeli jeszcze raz jakiś napuszony pawian dotknął by mnie w nieodpowiednim miejscu, skończył by ze skręconym karkiem. Tym razem naprawdę nie żartowała. Miałam dość tego życia. Wytrzymała dwa cholerne lata! Spokojne życie w mieście zwyczajnie nie było mi pisane. Łudziłam się, że może jakoś się przyzwyczaję? Zrozumiem chęć do wygodnego życia i luksusów. Jednak spanie w satynowej pościeli było okropnie niewygodne. Czułam się nieswojo. Tak delikatny materiał przypominał raczej muśnięcie skrzydeł motyla, niźli prawdziwy koc. Było to dość nienaturalne, przez co często chodziłam na wykłady niewyspana.
Tak. Ten bal przelał już ostatnią kroplę. Straciłam cierpliwość. Straciłam dwa lata na “zamawianiu” się w miejscu, w którym byłam nieszczęśliwa. Dość.

***

Tuż przed świtem wymknęłam się z komnaty w rodzinnym pałacu. Całą noc przygotowywałam się na tą ucieczkę. Samo spakowani bibelotów zajęło mi zaledwie pół godziny, gdyż byłam przystosowana do tak szybkiego opuszczania miejsc zamieszkania. Nie miałam jednak wszystkiego co potrzebowałam. Większość osobistych jak i bardzo przydatnych przedmiotów została w rezydencji letniej, która znajdowała się zdecydowanie bliżej Akademii i gdzie spędzałam większą część roku. W głównym Pałacu zostawiłam jedynie stare rupiecie z podróży, takie jak śpiwór z reniferowej skóry, bukłaki na wodę, ciepłe ubrania czy mapy. Ze strychu wygrzebałam również swoje stare jeździeckie siodło z sakwami. Teraz brakowało mi jedynie przyrządów do alchemii, łuku oraz paru ziół, które leżał sobie spokojnie w Letniej Rezydencji. Podróż tam zajmowała około dwóch dni drogi dyliżansem, jednak samotny podróżny na koniu, przystosowany do dużych prędkości i niewygód powinien poradzić sobie z takim odcinkiem w mniej więcej jeden dzień. A jakbym miała jeszcze dobrego konia. Nie chciałam kraść żadnego rumaka z stajni ojca. Zresztą jakoś nie pałałam miłością do arabów, szczególnie izabelowatych, które ojciec ubóstwiał prawie na równi z Fanney. Okropieństwo. Prawda. Były to konie bardzo rącze i smukłe, jednak zbyt nerwowe i przystosowane do wygód. Całe szczęście, znalazłam również starą sakiewkę z pieniędzmi na czarną godzinę, które miałam jeszcze z ostatniej wyprawy. Ta suma pozwalała na kupno co najmniej dwóch bardzo dobrych wojskowych ogierów.
Minęłam bramę wjazdową bez większych problemów, niosąc na plecach siodło wraz z ładunkiem. Nie była to najwygodniejsza opcja, jednak z pewnością najszybsza i najskuteczniejsza. Musiałam jak najprędzej dostać się na najbliższy targ koni i wybrać zwierzę, które wytrzyma trudy podróży i nie będzie zarazem marudne. Z tą myślą przyspieszyłam kroku, by po półgodzinnej wędrówce dotrzeć w wyznaczone miejsce. Dochodziła godzina piąta. Ze względu na zakrapiany charakter wczorajszej imprezy, ojciec wstanie zapewne dopiero popołudniem, a moją nieobecność odkryje dopiero po swoim porannym rytuale, czyli około półtorej godziny po przebudzeniu. Miałam więc około dziewięciu i pół godziny na zakup konie oraz wyruszenie w dalszą drogę. Ojciec pewnie szybko domyśli się gdzie pojechałam, jednak wpierw upewni się czy nie zaszyłam się gdzieś w miasteczku, dlatego doliczyłam kolejną godzinę, aż zmobilizuje pościg. Nie poddawałam nawet wątpliwości, że wypuści za mną psy gończe. Z bardzo mu zależało na moimi zamążpójściu. Matka chyba przewracała się w grobie widząc jaki cyrk urządza ojciec.
W chwili gdy zastanawiałam się kogo wyśle w drużynie pościgowej, dotarłam wreszcie na ryneczek. Słońce dopiero wstało, jednak konie już były poddawane oględzinom i czyszczone. To dobrze. Wczoraj była Niedziela, tak więc brak handlu. Kupcy mieli świeży towar, ale i czas na ukrycie defektów. Rozejrzałam się uważnie, na starcie wykluczając wszystkie araby oraz Achał-tany. Piękne jednak nie tak wytrzymałe jak potrzebowałam. Zmarszczyłam brwi w konsternacji. Wreszcie pośród wielu idealnie smukłych ciał dostrzegłam bardziej krępego konia który wiercił się niespokojnie. Podeszłam bliżej, a moim oczom ukazał się piękny gniady koń doński. Tą rasę rozpoznałabym nawet z zamkniętymi oczyma o trzeciej nad ranem. Właśnie takiego czworonoga miałam podczas swoich pierwszych wypraw. To była bardzo dobra klacz i wielokrotnie później tęskniłam za galopem na jej grzbiecie
- Ej! Co tak stoisz?! Czego szukasz dziwko?! Te konie są na sprzedaż. Dalejże! Wracaj do chałupy! - dopiero krzyk zapewne właściciela przywołał mnie do rzeczywistości
- Chciałam kupić któregoś, ale skoro pan mnie wygania.. - to rzekłszy odwróciłam się na pięcie, jednak nie zdążyłam postawić kroku gdy znów usłyszałam głos
- A dokąd toż panience tak śpieszno. Konia sprzedam, ale musisz wiedzieć, że moje konie są najlepsze w tej części miasta i nie oddam ich na pół darmo!
- Ma pan rację, To rzeczywiście piękne sztuki - odparłam od niechcenia wskazując na sąsiednią zagrodę
- Ależ to baryły Yagnoka! On konie nie umie zmusić do ruchu, a co dopiero się nim zajmować! Moje achał-tany są o stokroć lepsze. Ten siwek z pewnością panience przypadnie do gustu - handlarz wskazał na dostojnego konia, który w chwili gdy na niego spojrzałam odwrócił się zadem w naszą stronę
- Szukam konia dla barta
- To może ten bułany arab?
- Potrzebuję konia, a nie zabawki którą można pochwalić się na paradzie. Nie masz pan jeszcze jakichś?
Mężczyzna zdjął kapelusz drapiąc się z konsternacją po łysiejącej głowie. Wygląda na to, że ten człowiek naprawdę nie zdaje sobie sprawy jaki skarb posiada w swojej zagrodzie. Odwieczna zasada “Znaj towar, który sprzedajesz”. Najwyraźniej był słabym handlarzem
- Mam jeszcze jednego - w końcu kupiec wskazał na gniadosza - Nie zdążyłem go jeszcze ujeździć toć i nie tak cenny.
Kolejny błąd. “Pomijaj defekty towarów”
- Niech będzie. Ale nie dam za niego więcej niż dwanaście kahali
- Dwanaście?! To stanowczo za mało. Nie sprzedam za mniej niż trzydzieści
- W takim razie może powinnam poszukać czegoś innego. Trzydzieści kahali toż pan wymyślił!
- Stój panienko! Niech będzie chociaż dwadzieścia pięć!
- Piętnaście
- Dwadzieścia cztery?
- Dwadzieścia i ani złamanego kahla więcej
- A niech będzie i dwadzieścia. I tak by tej szkapy nikt nie kupił

Po chwili siedziałam już na jak to określił kupiec “szkapie. Prawdę mówiąc była to naprawdę piękna, gniada z białą gwiazdą na czole i równie jasne plamy na chrapach klacz rasy dońskiej. Koń był świeżo co ułożony, dlatego reagował nawet na najdrobniejszy ruch. Tak. To był naprawdę dobry koń.
W momencie kiedy opuszczaliśmy miasteczko, słońce oblało swoim blaskiem już połowę rynku. Dochodziła godzina siódma.

< Mogą się pojawiać jakieś błędy za które bardzo przepraszam, ale naprawdę miałam dość już tego opowiadania i nie chciałam go czytać po raz n-ty>
1271

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz