poniedziałek, 6 stycznia 2020

Od Heinego Do Rafaela

Ostatnie kilka dni spędziłem w drodze. Nie wiedziałem, co ze sobą począć, a przypatrywanie się nudnemu, monotonnemu, ludzkiemu życiu, na dłuższą metę było dla mnie dotkliwie drażniące. Dostawałem kota słysząc kolejne tak samo idiotyczne rozmowy, na tak samo idiotyczne tematy, od których chciało mi się rzygać z nudów, albo w najlepszym przypadku pokazać tym kretynom, co bywa faktycznie emocjonujące i warte uwagi, dla przykładu rozszarpując kogoś na środku tawerny lub przyjmując swoją prawdziwą postać. Nigdy nie mogłem spędzać wśród ludzi za dużo czasu bez przerwy, bo doprowadzało mnie to do szału i stawałem się całkowicie nierozważny i jeszcze bardziej impulsywny niż zazwyczaj, a to mogło być mało ciekawe w skutkach. Nie paliło mi się szczególnie do kolejnej bardziej radykalnej zmiany zamieszkania, kiedy to kilka miesięcy temu musiałem się wynieść z południa, bo zdenerwowało mnie biadolenie jakiegoś mazgaja w barze i nie dałem rady siedzieć z nim w jednym pomieszczeniu ani minuty dłużej, gdy od kwadransa wylewnie żalił się koledze, jak to okropnie wiedzie mu się w małżeństwie, co skończyło się moim wybuchem, w trakcie którego przez przypadek nieco uszkodziłem jego i kilku - no dobrze, kilkunastu - innych klientów baru oraz załatwiłem właścicielowi sporo naprawdę ciężko schodzących z czegokolwiek plam i rozbryzgów krwi w lokalu. Cóż... Miałem ograniczoną tolerancję dla tego typu postawy, a biorąc pod uwagę fakt, że ogólnie nie szczyciłem się szczególnie rozwiniętą tolerancją czegokolwiek i cierpliwością, to powinienem raczej ograniczyć takie wybryki i unikać sytuacji, będących potencjalnym zapalnikiem mojego...nazwijmy to wzburzeniem i ognistym temperamentem.
Tak więc mając na uwadze własne usposobienie, starałem się raczej nie być nadmiernie "sobą", by nie mieć problemu z pokazaniem się w całym królestwie, obierając strategię pod tytułem: "Bałagan raz na jakiś czas w różnych miejscach, żeby po stuleciu znów mieć czyste konto, bo nikt kto mógłby mnie poznać już nie żyje, co oznacza początek nowej rundy" i tak w kółko. Hołdując owej strategii, postanowiłem kilka dni wcześniej opuścić na jakiś czas miasto, żeby odreagować całą tą irytację, jakiej pokłady wyzwalały we mnie marazm i żałość ludzkiej egzystencji. Potrzebowałem trochę odetchnąć i odpocząć od tego teatru beznadziei, żeby mieć zapas energii i tolerancji na następne tygodnie.
Całą swoją uwagę skupiłem na mruczeniu pod nosem jakiejś starej, dawno zapomnianej przez świat piosenki, spojrzenie utkwiłem w soczysto-zielonej trawie pod moimi nogami, prawą rękę wcisnąłem w kieszeń kurtki, a między palcami lewej trzymałem do połowy wypalonego papierosa. W lesie było ciemno, wilgotno i cicho, dało się dosłyszeć jedynie lekki szmer liści w górze i moje własne, ciche kroki, wygłuszane dodatkowo przez miękkość trawy. Wszystkie zwierzęta się pochowały, jak zwykle mnie z resztą unikając, co było bardzo rozsądnym posunięciem. Momentami musiałem się nieco skupić, by któraś gałąź ni wydłubała mi oka, las robił się bowiem coraz gęstszy i trudniejszy do przejścia, jednak niestrudzenie brnąłem dalej przed siebie. W końcu jednak nie dało się dłużej iść po ziemi, wskoczyłem więc na najbliższe drzewo, by wspiąć się sprawnie wyżej i dalej przemieszczać się wśród koron. Tutaj nie zawadzało mi gęste poszycie i czepiające się wszystkiego krzewy.
Wieczorem postanowiłem się zatrzymać i przespać. Znajdowałem się licho wie gdzie, ale było już późno i nie chciało mi się dłużej łazić. Dogodne miejsce na postój znalazłem w kwadrans później, nieopodal brzegu rzeki, gdzie u podnóża góry było wielkie osuwisko. Wśród poszczerbionych, połamanych skał odnalazłem wygodną jaskinię, częściowo znajdującą się pod ziemią między korzeniami martwych od dawna drzew, z której wypłoszyłem wilczą rodzinę. Tej nocy nie dane im było spędzić w domu, życie nie jest sprawiedliwe. Przemieniłem się w swą naturalną postać, lepiej przystosowaną do drzemek na twardych kamieniach i ziemi niż marne, ludzkie ciało, po czym położyłem się na suchych liściach z ubiegłej jesieni. Znalezienie sobie wygodnej pozycji zajęło mi kilka minut, a już wkrótce spałem jak zabity. O ironio.
Obudziły mnie trzaski i nieprzyjemne pieczenie. Otworzyłem niezadowolony krwiste ślepia, mając zmarszczony ze złości pysk, ale w sekundę zorientowałem się w swojej sytuacji i błyskawicznie wyrwałem do przodu w stronę wyjścia z jaskini, będącej aktualnie wyjątkowo nieprzyjemną pułapką. Jaskinia pełna była ognia. Wykurzony z miejsca spoczynku, stanąłem zgarbiony, opierając się kościstymi rękami o ziemię, by obrzucić pełnym wściekłości spojrzeniem prowodyrów całego tego zamieszania. Grupa ludzi, spodziewająca się wypłoszyć z jamy wilczą watahę, a nie dwu i pół metrowego potwora, stała skamieniała, nie mogąc się ruszyć z przerażenia. Wgapiali we mnie ogromne z przerażenia oczy, pobladli na twarzach, jakby zobaczyli samą śmierć. Gdyby spotkali śmierć, z pewnością byłoby to milsze spotkanie. Bo jak durnym trzeba być, by przeszkadzać w wymarzonym odpoczynku wendigo? Ostatnie czego doświadczyli, to bolący w uszy, donośny ryk, jaki wydostał się z mojego gardła.
Obmyłem się z krwi w rzece, po czym już pod ludzką postacią udałem się z powrotem do miasta. Niezbyt przyjemna pobudka nieco popsuła mi nastrój, ale porządny posiłek, będący jej następstwem, wyrównał bilans. Szedłem wyludnioną nieco uliczką, by skręcić w jeszcze mniej uczęszczaną. Gdy przechodziłem obok straganu z jakimiś pierdołami wykonanymi z drewna, usłyszałem jak ktoś się do mnie odzywa:
- Śmierdzisz trochę. - powiedział białowłosy nieznajomy, oglądający coś pośród wyrobów na straganie. Odrzuciłem go spojrzeniem, wypuszczając powietrze wraz z dymem papierosowym z płuc. No proszę, jaki świat jest mały. Inny wendigo.
- Mierny poranek. - oznajmiłem oblizując kły końcówką języka. Nieznajomy zmierzył mnie wzrokiem, po czym beznamiętnie odpowiedział:
- Jest siedemnasta.
- A podobno kto rano wstaje, temu pan bóg daje. Kolejne powiedzonko kłamie. - rzuciłem pogardliwie, nie spuszczając spojrzenia z postaci przede mną. Od dawna nie spotkałem nikogo swojej rasy, można by pomyśleć, że byłem ostatni. A jednak.

Rafael?
897

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz