poniedziałek, 6 stycznia 2020

Od Heinego Do Lothara

Obudziło mnie głośne walenie w drzwi. Przeciągle ziewnąłem, rozglądając się przy tym wciąż nieprzytomnie dookoła, chcąc jakkolwiek zorientować się we własnym położeniu. Leżałem w samej bieliźnie na wyjątkowo niewygodnym łóżku, obok którego leżał na ziemi zmięty koc. W pokoju panował półmrok, a przez zasłonięte okna nie wdzierało się do niego niemal żadne światło, chociaż jasny, wąski snop słonecznych promieni padający na podłogę wyraźnie sugerował porę dnia. Poza łóżkiem w pomieszczeniu była jeszcze nieduża szafa z szufladami, na której blacie leżała pożółkła serweta, na której stały wypalone świece. Pod przeciwną ścianą stała szafka z metalową miską w ramach umywalki, a nad nią wisiało brudne lustro, w którym pewnie niewiele dało się zobaczyć. Skrzywiłem się, gdy donośne i ewidentnie niezadowolone walenie w drzwi się powtórzyło. Warknąłem przeciągle pod nosem i przewróciłem oczami, by przeczesać białe włosy palcami prawej dłoni. Oblizałem usta końcówką języka, miałem lekko spierzchnięte wargi. Przynajmniej nie dokuczał mi już głód, poprzedniego wieczora miałem nie lada ucztę. Jedyną niedogodnością były jej pozostałości walające się po podłodze, brudząc panele ciemno-szkarłatnymi plamami. Nie należałem do dyskretnych osób i szczerze mało mnie to obchodziło, chociaż faktycznie, mogłem oszczędzić właścicielowi pokoju nieco sprzątania... Mówi się trudno.
Kolejna salwa łomotania w drzwi i gniewny głos zza nich, każący mi w tej chwili je otworzyć i zapłacić za nocleg, była dla mnie ostateczną motywacją, by podnieść się z łóżka i pośpiesznie narzucić na siebie ubrania leżące w nieładzie na ziemi przy łóżku. Podszedłem do szafki z metalową miską i spojrzałem w poplamione lustro. Krople wyschniętej krwi zostały mi na brodzie i policzkach, więc zmyłem dowody własnego niechlujstwa wodą i już w następnej chwili byłem na zewnętrznym parapecie, patrząc w dół na ruchliwą już o tej porze ulicę. Dochodziło południe. Lekko przeskoczyłem na sąsiedni parapet, by z niego wdrapać się na dach i ruszyć po spadzie na następny dom. Spod buta osunęła mi się jakaś słabo przymocowana dachówka i poleciała w dół na ulicę. Jednak zanim zdziwieni przechodnie unieśli głowy ku górze, chcąc dostrzec powodyra jej upadku, ja już byłem na następnym dachu. Podszedłem do krawędzi i gładko zeskoczyłem na ziemię, lądując niezauważenie w bocznej uliczce między domami, prowadzącą na podwórze. Jak gdyby nigdy nic przeciągnąłem się ziewając, po czym wyjąłem z kieszeni znoszonej, skórzanej kurtki papierosy, zapaliłem jednego i nic sobie nie robiąc z bezdomnego, burego kota syczącego na mnie zza sterty śmieci i jeżącego się z uszami położonymi po sobie, ruszyłem na ulicę, wtapiając się bez problemu w tłum.
Miasto pełne było ludzi, był dzień targowy, więc wszyscy śpieszyli się jak głupi, co tylko ułatwiło mi zadanie w postaci znalezienia sobie czegoś do roboty. Przy pierwszej możliwej okazji wyciągnąłem niepostrzeżenie jakiemuś co lepiej ubranemu facetowi portfel z kieszeni, by ze świeżo "zarobioną" gotówką udać się na targ. Jako, że miewam przebłyski porządności, kupiłem od jakiegoś straganiarza paczkę papierosów, kolejne dwie ukradłem, tak samo jak butelkę mleka i dwie bułki od jakiejś przekupy. Z całą swoją zdobyczą skręciłem z głównej ulicy w jakąś boczną i całkiem z siebie zadowolony zacząłem rzuć pierwszą bułkę, raz po raz popijając mlekiem. Wprawdzie zwykłe jedzenie nie zaspokajało mojego głodu, a ponadto nie miało smaku, ale zawsze to jakieś zajęcie, a mleko pozwalało przepłukać gardło po prawdziwym posiłku, jaki zaserwowałem sobie ubiegłego wieczora.
Zjadłem co miałem i wyzerowałem mleko, by wywalić szklaną butelkę gdzieś po drodze i zapalić kolejnego papierosa. Drugą rękę włożyłem w kieszeń spodni, zaczynając kolejny dzień włóczenia się bez większego celu, w którym planowałem wywołać jakąś bójkę i sobie popatrzeć, jak kretyni leją się po mordach, a potem wstąpić wieczorem do baru.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem, cały dzień się obijałem, łażąc tu i tam po mieście, by wieczorem zapuścić się do mniej przyjemnej dzielnicy i zrobić trochę zamieszania, podburzając przeciw sobie jakichś pijaków, popatrzyłem jak się tłuką razem z tłumem jakiś czas, a w końcu się wycofałem i zaszedłem do baru. Przy wejściu wyjąłem z kieszeni jakiegoś pechowca, który stanął na mojej drodze, portfel zawierający wprawdzie więcej bilonu niż papieru, ale to zawsze coś, po czym podszedłem do lady i zamówiłem piwo. Gdy je dostałem i zapłaciłem, przeszedłem przez pół baru, by usiąść przy stoliku w kącie pod oknem, z widokiem na zaplutą alejkę.
Sączyłem drugie piwo, gdy do mojego stolika podszedł jakiś facet. Wysoki, dobrze zbudowany, dwudziestoparoletni. Jasne włosy, gładka cera, ogólni wyglądający przyjaźnie. Oblizałem zęby od środka, analizując go spojrzeniem swych czerwonych, przenikliwych oczu, a nie musiałem długo czekać, by się odezwał:
- Cześć, to mój stały stolik. - powiedział. Miękki głos.
- Jest gdzieś podpisany? - spytałem z sarkastyczną powagą, świdrując go spojrzeniem wbitym prosto w jego tęczówki.
- Nie, ale lubię tu siedzieć. Możesz zostać, jeśli chcesz, niedługo będzie tu mój kolega. - odparł spokojnie i posłał mi krótki uśmiech. Boże, co za gość, żeby się jeszcze uśmiechać. Co gorsza bez kpiny.
- I mam się bać jego czy ciebie, kochasiu? - moje usta wykrzywił ironiczny grymas.
- Ani jedno, ani drugie. Umówiliśmy się tu na piwo, a czy będziesz tu siedział czy nie, jest zupełnie obojętne. - to mówiąc nic sobie nie robiąc z mojej osoby i wcześniejszej pyskówki, siadł po drugiej stronie stołu i postawił przed sobą kufel z piwem. Pociągnął łyk, w trakcie kiedy ja wciąż lustrowałem go spojrzeniem. - Jestem Lothar. - przestawił się bez ogródek.
- Heine. - odparłem uznając, że to i tak wszystko jedno, czy spędzę wieczór sam, czy z kimś, a tak może przynajmniej nie będę się nudził.

Lothar?
879

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz