poniedziałek, 15 marca 2021

Od Soreya CD Mikleo

 Nie miałem najmniejszej ochoty ani siły, aby wstawać z łóżka. Trochę wstyd przyznać, ale po wczorajszym wieczorze czułem się wykończony, jeszcze przedtem Mikleo podczas pełni nie był tak, łagodnie rzecz ujmując, napalony. Wczorajszy dzień był zdecydowanie jednym z najdziwniejszych, jakie przeżyłem. Wszystko z moim mężem było zbyt... przesadzone. Albo był za bardzo żywiołowy, albo za bardzo spokojny, zwłaszcza po tej krótkiej kąpieli w lodowatej wodzie. Rany, wtedy też mnie bardzo przeraził, w jednej chwili stał na lodzie, w drugiej był już pod wodą. W pierwszym odruchu chciałem również rzucić się do wody, by go wyciągnąć, ale powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, który przypomniał mi, że to jest Serafin, i to w dodatku wody, więc nic mu się stać nie może, a mnie z kolei... cóż, bardzo dużo. Poza tym, wtedy nie tylko rozsądek przeze mnie przemówił, ale i również złość. Byłem na niego lekko zły za to całe jego poprzednie zachowanie i może jeszcze odrobinę zmęczony tym wszystkim. Że też ta pełnia musiała trafić się wczoraj, a nie dzisiaj, w dniu wyprawy. Co prawda, w takim wypadku Yuki’eg trzeba by było nosić przez całą dzisiejszą drogę, ale to nie byłby dla mnie problem, chłopiec nie był jakoś specjalnie ciężki. 
Po kilku minutach bezczynnego leżenia w końcu podniosłem się do siadu, leniwie się przeciągając. Zdecydowanie nie miałem ochoty na opuszczanie łóżka, ale nie miałem większego wyjścia. Musiałem się umyć, ubrać, ogolić, spakować prowiant... wczoraj zauważyłem pakunki z jedzeniem pozostawione na stole prawdopodobne przez Alishę, ale nie zrobiłem z nimi nic, ponieważ miałem ważniejsze rzeczy do roboty. W końcu zebrałem się w sobie, założyłem spodnie pozostawione przy łóżku, i niemrawo poczłapałem do łazienki. Widząc tam mojego męża miałem nieodparte wrażenie, że jestem w gorszym stanie od niego, co wcześniej się nie zdarzało. Przecież po pełni to on był wykończony, a nie ja. Musiałem się naprawdę ogarnąć, dzisiaj przypadała moja kolej na trzymanie warty wieczorem. Znaczy, to jeszcze nigdzie nie zostało powiedziane, ale to musiałem być ja, w końcu mój mąż będzie padnięty. 
- I jak się trzymasz? – usłyszałem zmartwiony głos mojego męża, kiedy już obmyłem swoje ciało i właśnie zabierałem się za golenie twarzy. 
- Cudownie, czemu miałoby być inaczej? – uśmiechnąłem się do niego wesoło i od razu zauważyłem pełne sceptycyzmu spojrzenie męża. Nie wierzył mi, a ja nie rozumiałem, czemu. Przecież mówiłem prawdę, byłem jedynie trochę zmęczony, to wszystko, ale podczas podróży powinno mi się poprawić. – Naprawdę, nie martw się o mnie, jeszcze się nie rozbudziłem, to wszystko – dodałem i ucałowałem go delikatnie w policzek, nim jeszcze zacząłem golić policzki. 
- Jeśli tak twierdzisz – westchnął cicho Mikleo, nadal nieprzekonany. 
- A ty? Jesteś pewien, że masz wystarczająco dużo siły i energii? – spytałem, tym razem skupiając się na swoim odbiciu w lustrze. W końcu, nie chciałem się zaciąć. 
- Czuję się cudownie – odparł, a ja miałem nieprzyjemne wrażenie, że mnie przedrzeźnia. Wiem, że bywa złośliwy, ale ostatnio zdarzało się mu takim nieco rzadziej. 
- Mam nadzieję. W końcu, to ty będziesz nas prowadził, ja nawet nie wiem, w jaką stronę się kierować – stwierdziłem, mimo wszystko się o niego martwiąc. W końcu, ja szybko dojdę do siebie, w końcu nie mając większego wyboru, Mikleo z kolei potrafił być zdechły cały dzień. 
- Powinieneś zacząć martwić się o siebie, nie o mnie – skwitował, opierając się o umywalkę i przyglądając się mi intensywnym spojrzeniem, co odrobinkę mnie rozpraszało. 
- Ale ja wolę o ciebie – odparłem, szczerząc się do jego odbicia. Dopiero teraz zauważyłem, że na jego szyi znajduje się niebieska chusta... przyznam, to był dla mnie niecodzienny widok. Domyślałem się, dlaczego ją założył, tylko po prostu wcześniej nie zakrywał w ten sposób szyi i musiałem się przyzwyczaić. Znaczy, jak dla mnie absolutnie nie musiał zakrywać swojej cudownej szyi, ale do tego się raczej nie przekona. – Skoro już jesteś gotowy i nic nie robisz, to mógłbyś spakować prowiant? Szybciej się uwiniemy – dodałem, przejeżdżając ostrożnie ostrzem brzytwy po namydlonym policzku. 
- A to nie jest spakowany? – spytał, wyraźnie zaskoczony. Czyli był tak rozkojarzony, że wczoraj nie zwrócił na to uwagi... co cóż, zdarza się. 
- Nie, od wczoraj leży na stole – wyjaśniłem, a mój mąż jedynie pokiwał głową. 
- Dobrze. Mogę jeszcze pójść po Yuki’ego – powiedział, a ja jedynie kiwnąłem głową. Cóż, jeżeli ma ochotę, nie będę go powstrzymywać. Mikleo wyszedł z łazienki, a ja mogłem spokojnie dokończyć golenie się. 
Zbieranie się do wyruszenia zajęło nam co najmniej godzinę. Najdłużej chyba zeszło nam z Codim, ponieważ zwierzak nie chciał posłuchać się swojego pana oraz jego usilnych tłumaczeń, dlaczego to nie może z nami iść i że niedługo do niego wróci, i ciągle próbował za nim podążać. W końcu Alisha musiała wziąć go na smycz i przytrzymać, podczas kiedy my opuszczaliśmy zamek. Tak jak myślałem, pies to rozstanie zniesie gorzej od dziecka, ale to nic dziwnego, w końcu to jedynie zwierzak, który nie rozumie, dlaczego opuszcza go jego pan. Yuki też wydawał się być niepewny, ponieważ co chwila oglądał się za siebie. 
Kiedy jednak znaleźliśmy się wystarczająco daleko, gdzie nie było słychać pisków oraz szczekania psa, dobry humor powrócił do chłopca i dziecko biegło przed nami, rozpierany energią, zostawiając nas bardzo w tyle. Zerkając na zmarnowanego Mikleo zacząłem się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł, aby wyruszać akurat dzisiaj. Jeden dzień by nas nie zbawił, a Mikleo czułby się o niebo lepiej... cóż, teraz nie mamy wyjścia, jak tylko iść przed siebie. I to całkiem szybko, bo inaczej nasz syn zginie nam z pola widzenia. 
Przechodząc przez rynek przy jednym ze straganów zauważyłem znajomego, którego poznałem wczoraj. W sumie, to Roscoe niewiele się zmienił, te parę lat temu też był rannym ptaszkiem... Chłopak również mnie zauważył, ponieważ posłał mi delikatny uśmiech i pomachał, co oczywiście odwzajemniłem, ku lekkiemu niezadowoleniu Mikleo. 
- Kto to był? – wystarczyło, że wyszliśmy z miasta, a mój mąż już musiał się spytać, kto to był. Mimo obojętnego tonu wychwyciłem lekką nutkę zazdrości, co było niesamowite. Przecież tamten nawet do mnie nie podszedł, więc o co był zazdrosny? O to, że mu odmachałem i się uśmiechnąłem? Nie przesadza przypadkiem? 
- Znajomy z dawnych lat. Wczoraj sobie chwilkę pogadaliśmy, zanim cię zgubiłem – wzruszyłem ramionami, nie widząc sensu w okłamywaniu go. Chociaż... prawdy tak do końca też mu nie powiedziałem. W końcu, byliśmy kimś więcej niż zwykłymi znajomymi, ale czy to ważne? Teraz mam Mikleo, a Roscoe pewnie też kogoś ma, w końcu jest wspaniałym chłopakiem, albo przynajmniej był taki te parę lat temu. 
- Tylko znajomy? – dopytywał, a ja nabrałem wrażenia, jakby czytał mi w myślach, co było przecież niemożliwe. Byłoby, gdybyśmy zawarli pakt, więc skąd wyczuł tę wątpliwość. 
- Tak, aktualnie tylko znajomy – odparłem, całując go delikatnie w kącik warg, by choć troszeczkę go udobruchać. – Musimy się pospieszyć, bo Yuki nam zaraz ucieknie. I postaraj się skupić na drodze, a nie na moich dawnych relacjach, dobrze? Bardzo na ciebie teraz liczę – dodałem, posyłając mu szeroki uśmiech, by w końcu go uspokoić. Nie to w tej chwili było najważniejsze. Powinniśmy skupić się na drodze, by przypadkowo nigdzie źle nie skręcić, i tak czeka nas długa droga, wolałbym jej niepotrzebnie nie przedłużać. 

<Mikleo? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz