Mój beznamiętny, wręcz pozbawiony życia wzrok wbił się w przestrzeń pod moimi stopami. Znajdowałam się aktualnie na szczycie wieży zegarowej, w samym środku dosyć ponuro wyglądającego miasta. W zasadzie - czego mogłam się spodziewać, gdy z nieba od kilku dni nieustannie pada deszcz. Odetchnęłam ciężko, kładąc się na kamiennym parapecie wzdłuż ciemnej przepaści. Przeniosłam swoje spojrzenie na gęste chmury ponad moją głową, przez które od kilkunastu minut byłam przemoczona do suchej nitki. Szczerze powiedziawszy nie przepadam za deszczem, burzą i innymi nawałnicami, jednak w tym momencie czułam tak ostry bezsens własnej egzystencji, by nawet nadchodzące przeziębienie nie odstraszyło mnie od beztroskiego leżenia. W odmętach mojego spaczonego umysłu mogłam patrzeć na obrazy ciepła rodzinnego, którego już nigdy nie przyjdzie mi doznać. W głębi duszy chciałam poczuć jeszcze raz czyiś ciepły uścisk, miłe słowo, czy po prostu mieć do kogo się odezwać. Jednak... Z sekundy na sekundę, uświadamiałam sobie, że już na zawsze pozostanie mi życie w pojedynkę. Jako płatny morderca ze stłumionymi uczuciami. Czemu to takie dołujące?
Podniosłam się do siadu, przecierając jednocześnie twarz dłonią. Choroba, chorobą, ale umrzeć z powodu jakiejś głębszej choroby nie mam ochoty. Zbliżyłam się do krańca parapetu, by bez żadnego strachu w oczach spojrzeć w dół. Skok był zbyt ryzykowny, bo z takiej wysokości mogłam liczyć na pewną śmierć. Nie miałam również żadnego punktu odbicia, jakim jest na przykład drugi budynek, dzięki któremu schodzenie z tego miejsca okazałoby się o wiele szybsze i prostsze.
Nie chcąc więc kalkulować już więcej, zwyczajnie zeskoczyłam na umieszczony około dwa metry niżej balkonik widokowy, z którego de facto dostałam się na sam dach budowli. Przeszłam przez drewniane drzwiczki, o których zamknięciu wcześniej oczywiście zapomniałam, by w końcu, spokojnym krokiem ruszyć na dół, swego rodzaju klatką schodową.
Dla odmiany będąc już pod, a nie na wieży, rozejrzałam się za swoją torbą, którą wcześniej schowałam gdzieś w krzakach. Na całe szczęście znalazłam ją całą i zdrową, a po przewieszeniu jej na ramię, ruszyłam wzdłuż losowo wybranej uliczki miasteczka. Teraz pozostało znaleźć jakieś dobre miejsce na spędzenie nocy... Ze względu na moje stałe źródło dochodów, nie narzekałam na biedę, więc w pokój, czy skromne mieszkanie, mogę w przyszłości zainwestować. Zdaję sobie jednak sprawę, że taki tok myślenia jest niewłaściwy, ze względu na mój "koczowniczy" tryb życia.
Szłam dalej, rozglądając się za jakąś noclegownią, czy gospodą. Miałam ochotę po prostu położyć się i najlepiej nie wychodzić z łóżka przez kilka dni. Moje marzenie właśnie miało się spełnić, gdy w moje oczy wpadł charakterystyczny napis, świadczący o poszukiwanych przeze mnie usługach. Odruchowo zaczęłam szybciej przebierać nogami, byleby w końcu doznać ukochanego odpoczynku. Nie patrzyłam na nic, widziałam jedynie ten jeden wyraz, jeden napis przed moimi oczami. Gdy był on już na wyciągnięcie ręki, niespodziewanie na mojej drodze pojawiła się zakapturzona istota. Nie miałam szansy, czy nawet siły na odbicie w bok i ominięcie ów osoby. Po prostu wbiłam się inteligentniejszej osobie ode mnie w ramię. Dlaczego określiłam w ten sposób tamtą osobę? Człowiek ten bowiem pomyślał o wzięciu parasola ze sobą i nie był przemoczony tak jak ja.
Padłam na ziemię, podpierając się od razu dłońmi o szorstką kostkę brukową. Syknęłam cicho z bólu, nie mając nawet najmniejszej ochoty się podnieść. Uniosłam powoli wzrok na zakapturzoną postać.
- Czemu wchodzisz mi pod nogi... - odpowiedziałam cicho, przecierając swój zatkany nos dłonią.
<Ktooosiu?>
543 słowa
543 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz