Złożyłem kartki i położyłem stosik na rogu stołu, aby zabrać się za kolejną grupę. Całkiem nieźle poszła im matematyka, chociaż niektórzy powinni bardziej uważać na lekcji. Posypały się dobre i złe oceny, a kiedy szykowałem się do ich spisania, ktoś zapukał do mojej sali. Odwróciłem głowę, kiedy do środka weszła wysoka jasnowłosa kobieta, moja rówieśniczka, ucząca małe brzdące podstaw o świecie.
- Dzień dobry – przywitała się.
- Dzień dobry, coś się stało? - kobieta zamknęła za sobą drzwi i pokiwała głową. - Córkę potrącił wóz i muszę natychmiast biec do lecznicy. Czy mógłby pan wziąć za mnie następną godzinę? - wytłumaczyła, widocznie roztrzęsiona całym tym wydarzeniem.
- Oczywiście – nie zdążyłem zapytać co to za klasa i temat, ponieważ kobieta szybko się ulotniła i ruszyła na miasto. Spojrzałem za okno, miałem wrócić do domu po sprawdzeniu tych testów, aby nie zabierać pracy do domu, ale najwidoczniej spędzę tu jeszcze jedną godzinę. Nie przeszkadzało mi to, godzina w te czy we w te, co za różnica. Szkoda tylko, że nie miałem żadnego pojęcia o tym zastępstwie.
Spisałem oceny i się spakowałem, akurat rozbrzmiał dzwonek na lekcje, dlatego wyszedłem ze swojej klasy. Od dyrektora dowiedziałem się, do której sali mam się udać i co to za klasa. Jak się mogłem domyślać, były to małe dzieci, które dopiero poznawały świat nauki. Czekały na mnie w sali, a kiedy do niej wszedłem, wstały i się przywitały. „Dobrze wychowane, nie powinno być problemu” stwierdziłem. Lekcja zaczęła się od odpowiedzenia na pytania, dlaczego nie ma ich nauczycielski, potem gdy się dowiedziałem, jaki materiał przerabiają, wyjaśniłem im o co chodzi w matematyce; jak dodawać i odejmować. Krótko mówiąc – lekcja ta była nad wyraz nudna, ale za to spokojna. Jak to dzieci, słuchały się dorosłego, dlatego lekcja przebiegła sprawnie i szybko.
Mogłem wrócić do domu. Zabrawszy swoją torbę i upewnieniu się, że nie zamknąłem w sali żadnego dzieciaka (wyszedłem pierwszy, a za mną reszta), pożegnałem się z personelem budynku i ruszyłem w stronę rynku. Jak zawsze o tej porze był zatłoczony, a ja postanowiłem kupić sobie coś na ząb. Nie miałem ochoty przyrządzać obiadu, wiedziałem, że przyjdzie dzisiaj do mnie sąsiadka, której córka wyjechała do innego miasta, przez co czuła się samotna i towarzystwa szukała u mnie, dlatego jak najszybciej chciałem wybrać się do lasu. Ciężko było się przeciskać przez tych wszystkich ludzi, tym bardziej, że większość szła w przeciwnym kierunku co ja. Oczywiście wyróżniając się wzrostem, patrzyłem prawie na wszystkich z góry. Nie widziałem żadnej znajomej twarzy, dopiero gdy wyszedłem z tłumu, spostrzegłem siedzącą na ławce jasnowłosą kobietę, która poprosiła mnie dzisiaj o zastępstwo. Wyglądała na załamaną, miałem zamiar niepostrzeżenie przemknąć obok nie, ale ta nagle wstała, podniosła głowę i jej wzrok spoczął na mnie. Lekko się uśmiechnąłem i ruszyłem w jej kierunku. Ta wytarła oczy i odwzajemniła uśmiech.
- Jak dzieci?
- Bardzo grzeczne – przyznałem.
- Ciesze się. Jeszcze raz dziękuje za pomoc.
- Nie trzeba, to normalne.
- Ta… - pociągnęła nosem. - Wiesz… moja córka ma połamane nogi i nie wiem, czy będzie mogła chodzić – położyłem dłoń na jej ramieniu.
- Jeśli będzie w to wierzyła i ćwiczyła, na pewno jej się uda – starałem się ją pocieszyć.
- Medycy nie dają jej szans – spojrzała na mnie.
- Większość ludzi słysząc, że ma połamane nogi powie, że nie będzie chodzić, a nawet nie wstanie z łóżka. Medyk nie jest bogiem, może się mylić. Musi ją pani wspierać, a ona już sama zdecyduje, czy będzie walczyć o zdrowie – lekko się uśmiechnęła.
- Chyba masz rację – wysmarkała nos w chusteczkę. - Dziękuje – skinąłem głową, po czym się pożegnaliśmy.
Do domu został mi kawałek drogi, dlatego nie zwlekając, nie oglądałem się już, tylko szedłem przed siebie. Oczywiście jak to ja, musiałem się zamyślić, na temat tej dziewczynki. Było mi jej żal, sparaliżowana na całe życie… byłem ciekaw, czy się podda, czy będzie próbować chodzić. Miałem nadzieję, że wybierze drugą opcję. Szkoda tak szybko tracić niezależność, tym bardziej, że nie jest starą osobą, której za jakiś czas przyjdzie umierać. Ma przed sobą całe życie.
Za bardzo się zamyśliłem, ponieważ po chwili wpadłem na kogoś, po czym oboje wylądowaliśmy na ziemi.
- Sorry – usłyszałem mruknięcie.
- Powiedziałeś to, jakby cię to bolało – stwierdziłem podnosząc się z ziemi. - Też przepraszam – dodałem, poprawiłem torbę na ramieniu i wyciągnąłem rękę do niego.
- Bo bolało - odburknął i sam się podniósł. Zabrałem dłoń i kiedy miałem go wyminąć, by kontynuować drogę do domu, moją uwagę ściągnął na siebie turkot kół. Odwróciłem głowę, przez chwilę nic się nie działo, ale zaraz z rynku wyjechał powóz, który szalenie jechał naprzód. Ludzie w ostatniej chwili odskakiwali na bok, by nie wpaść pod koła. Stałem z chłopakiem kilkaset metrów od rynku, przy ścianie, na zakręcie. Wóz jechał z zaskakującą szybkością, tym bardziej w terenie zabudowanym, jakby coś go goniło. Był coraz bliżej, chciał skręcić w bok, a kiedy konie to zrobiły, powozowi nie udało się wykręcić. Razem z nieznajomym uciekliśmy w bok, a maszyna przewróciła się na bok w miejsce, w którym staliśmy. Posunęła się jeszcze kilka metrów, aż uderzyła w ścianę. Konie jakoś zerwały połączenie z wozem, dlatego kiedy one pobiegły wzdłuż uliczki, dwoje mężczyzn, którzy powozili, wstawali z ziemi. Kiedy kołowiec się wywracał, oni zeskoczyli na ścieżkę. Spojrzeli po sobie, potem na nas, a następnie rzucili w naszą stronę jakiś woreczek; poprawka; rzucili w nas. Złapał ją mniejszy, który od razu zajrzał do środka; rubiny i kryształy. Widząc to, nerwowo podszedłem do rozbitego wozu i odchyliłem płachtę, która leżała na drewnie; złoto. Szybko przeanalizowałem sytuacje i możliwości, po czym odwróciłem się do obcego. Chciałem mu oznajmić, że musimy stąd jak najszybciej znikać, ale wtedy od razu okrążyli nas strażnicy.
<Yasu? Krótko mówiąc - wrobieni>
911 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz