Cicho westchnąłem zastanawiając się, kiedy powiedziałem mu, że chcę, aby odszedł. Cóż, możliwe, że dałem mu tak do zrozumienia, ale sam myślałem, że sam tego chce. Byłem przekonany, że mnie nienawidzi, jak inaczej miałem zinterpretować jego słowa, że nie powinien był w ogóle wracać? Wolną ręką sięgnąłem do kieszeni koszuli i wyjąłem z niej swoją srebrną obrączkę. Znalazłem ją na podłodze, kiedy skończyłem opatrywać jego rany. Byłem przekonany, że albo ją zachował, albo wyrzucił włącznie ze swoją, ale drugą teorię mogłem zaraz obalić, bo jego obrączka błyszczała cały czas na jego dłoni. Tylko ja byłem takim ignorantem i go skrzywdziłem. Niezależnie od tego, co mówił Mikleo, widziałem w tym swoją winę i nie miałem pojęcia, jak mógłbym wynagrodzić mu te wszystkie krzywdy. Nigdy jeszcze nie leczyłem na raz tylu strasznych ran. Nie udało mi się pomóc mu jednego dnia, dla mnie było to fizycznie niemożliwe, dlatego więc leczyłem go przez trzy dni, nim w końcu jego ciało było bez żadnej skazy. Zrezygnowałem nawet z leczenia samego siebie i oddałem się w ręce królewskiego medyka… chociaż to drugie zrobiłem tylko pod czyimś przymusem. Nadal czułem, jak pieką i bolą mnie te rany na policzku i przedramieniu, ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co zrobił Mikleo. Dobrze, że w pokoju pakował półmrok, dzięki któremu Mikleo nie za dobrze widział opatrunków, nie powinien się mną przejmować, lepiej, aby zajął się sobą, z nas dwóch on jest w o wiele gorszym stanie nie tylko fizycznym, ale i psychicznym.
- To zależy od ciebie – powiedziałem cicho, wkładając swoją obrączkę w jego dłoń. – Nigdy nie chciałem, abyś odchodził. Po prostu myślałem, że to wszystko, co mówiła Rachel, było prawdą, że się kochacie i że jesteś z nią szczęśliwy. Byłem pewien, że mnie nienawidzisz i jestem dla ciebie jedynie przeszkodą – przyznałem, spuszczając wzrok i zaczynając się delikatnie bawić jego włosami. Była to jedyna rzecz, której nie mogłem naprawić, co mnie bolało, zwłaszcza, że zdawałem sobie sprawę z tego, że ich długość była bardzo ważna dla Mikleo. Dla mnie zawsze będzie wyglądał pięknie, niezależenie od tego, jak wyglądał. Może można by było troszeczkę wyrównać końcówki… ale nie mnie będzie o tym decydować.
- Nigdy nie czułem do ciebie nienawiści. Kocham cię, Sorey – wyszeptał cichutko, chwytając moją dłoń i nasuwając na serdeczny obrączkę. Wróciła na swoje prawidłowe miejsce… chyba. A przynajmniej Mikleo tak uważał i nadal chciał mnie w swoim życiu, co było dla mnie trochę zaskakujące.
- Ja ciebie też kocham – odpowiedziałem i delikatnie pocałowałem go w czoło. Zaraz poczułem, jak chłopak kładzie dłoń na moim policzku, nieszczęśliwie tym, na którym znajdował się opatrunek. Ledwo dostrzegłem, jak jego twarz wykrzywia się w niezadowoleniu. – Nie przejmuj się tym, to nic takiego. Śpij, jeszcze nie wydobrzałeś – dodałem, posyłając mu delikatny uśmiech i ucałowałem go w nos. Najchętniej uśmiechnąłbym się do niego szerzej, ale nie było to za bardzo możliwe zarówno przez ból jak i bandaż.
Chłopak westchnął cicho, postanawiając ostatecznie ze mną nie dyskutować. Zresztą, pewnie nawet nie miał na to sił, co mnie trochę niepokoiło. To było normalne, że nadal nie miał siły? Anioły szybciej wracały do zdrowia i były wytrzymalsze, zawsze uparcie przypominał mi o tym, kiedy starałem się go w czymś wyręczyć. Ten potwór nie zrobił mu czegoś więcej poza torturami, coś co sprawiłoby, że Mikleo byłby słabszy? Martwiłem się o niego, bardzo, i miałem nadzieję, że jak najszybciej wróci do siebie. Pozwoliłem, aby Mikleo wtulił się w moje ciało, skoro moja obecność była dla niego kojąca i to jej pragnął, nie zamierzałem mu tego odbierać. Zamknąłem oczy i sam delikatnie objąłem jego ciało, martwiąc się, że mogę mu coś zrobić, wydawał się taki kruchy i delikatny, zwłaszcza po tym, jak przez trzy dni leczyłem jego rany.
***
Obudziłem się wczesnym rankiem, po raz pierwszy od dawna będąc naprawdę wypoczętym. Może to dzięki bliskości Mikleo? Co ja gadam, to na pewno dzięki temu. Wcześniej po prostu spałem na krześle obok niego, co nie było najzdrowsze dla mojego zdrowia, ale musiałem przy nim być i go pilnować, a nie byłem pewien, czy mogę położyć się obok niego. Nie mogłem go tak po prostu zostawić samego, kiedy kilkadziesiąt metrów pod nami, w lochach znajdował się ktoś, kto doprowadził go to tak strasznego stanu. Byłem obecny przy zakuwaniu Aleksandra w kajdany, widziałem jego celę i nie było żadnej możliwości, że mógłby się stamtąd wydostać bez pomocy osób trzecich, ale i tak się bałem. Musieliśmy… musiałem się go pozbyć, bez względu na to, jakie będą tego koszty.
Delikatnie odsunąłem się od Mikleo i ruszyłem do łazienki, by przebrać się, przemyć twarz i zobaczyć, czy rany dobrze się goją. Mój mąż powinien w tym momencie wypoczywać jak najwięcej, by jak najszybciej wyzdrowieć. Yuki nie może się doczekać, kiedy będzie mógł pogadać trochę z mamą i zapytać – pomimo moich zapewnień, że tak – czy nadal go kocha. Nie wiem, skąd on w ogóle wpadł na taki pomysł… albo dobra, chyba wiem, ja również miałem podobne myśli. Chłopiec często przychodził tutaj i dotrzymywał mi towarzystwa, podczas kiedy ja pilnowałem nieprzytomnego męża, co wiele dla mnie znaczyło. Zresztą, nie tylko on przychodził w odwiedziny. Była tutaj także Lailah, Arthur i Alisha, którzy martwili się o zdrowie zarówno Mikleo, jak i moje, czego nie do końca rozumiałem. Ze mną było przecież wszystko w porządku. W sumie, to gdyby nie upór królowej, nie poszedłbym medyka.
Kiedy wyszedłem z łazienki przebrany w czyste rzeczy, zamierzałem przysiąść do książek i poszukać sposobu, dzięki któremu moglibyśmy uwięzić złego pasterza. Albo zabić. Osobiście byłem zwolennikiem tej drugiej opcji, ale tylko ja. Czemu miałby nadal żyć? Nie zasługuje na to, ile istnień zabił przez te wszystkie lata? Lailah zarzeka się, że i tak nie możemy go zabić, ale nie do końca w to wierzyłem. Wszystko da się zabić, nawet Boga, trzeba tylko znaleźć sposób.
Moje plany pokrzyżowało ciche pukanie do drzwi. Zmarszczyłem brwi, niepewnie podchodząc do nich z zamiarem otworzenia. Kto mógł to być? Była całkiem wczesna pora, więc nie miałem zielonego pojęcia, kto mógłby to być. Yuki? Nie, on raczej przychodził po południu, poranki spędzał teraz z Lailah i Arthurem. Może to była Alisha?
Prawda okazała się być jednak znacznie bardziej gorsza.
- Co tu robisz? – syknąłem cicho, widząc w drzwiach Rachel. CI że ona miała tutaj czelność przychodzić? Nie była już służącą, Alisha była w tej kwestii była ze mną zgodna, więc jakim cudem się tutaj znalazła? Powinna się cieszyć, że nie skończyło się to dla niej gorzej, osobiście nie miałbym żadnych obiekcji, aby posłać ją na stryczek. Może i dzięki niej Mikleo otrzymał drugie życie, ale i też przez nią omal go nie zdradził.
- Chciałam się dowiedzieć, czy dobrze się czuje – powiedziała bardzo skruszonym głosem, który nie robił na mnie żadnego wrażenia.
- To już nie twoje zmartwienie – warknąłem, chcąc zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, ale w tym samym momencie za moimi plecami rozległ się cichy, słaby głos mojego anioła.
- Pozwól jej wejść
Odwróciłem się w stronę Mikleo, nie będąc przekonany, czy to faktycznie taki doskonały pomysł. Był jeszcze za słaby, a nie wiadomo, jakie były prawdziwe intencje tej dziewczyny. Już wcześniej nie darzyłem jej jakiejś specjalnie dużym zaufaniem, ale po tym, co zrobiła, nie ufałem jej jeszcze bardziej. Widząc nalegające spojrzenie męża niechętnie zrobiłem krok w tył, pozwalając tym samym białowłosej wejść do środka, a samemu oparłem się o ścianę, nie chcąc zostawiać męża samego. I tu tym razem nie działała zwykła zazdrość, a obawa, że coś może mu się stać.
<Mikleo? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz