To było dziwne obudzić się samemu, bez pomocy naszej małej księżniczki i bez pierwszego upewniania się, co takiego brakuje naszym pociechom. Nie spodziewałem się, że może być bez nich aż tak spokojnie. Owszem, czasem nasze poranki były z początku spokojne, ale zawsze potem były dzieci. Pomimo tego względnego spokoju tęskniłem za dziećmi. Miałem nadzieję, że mała tam ma się trzyma, wczoraj zareagowała bardzo emocjonalnie, ale nie mogłem jej się dziwić. Roczne dziecko nie powinno być odseparowane ode rodziców, ale nie mieliśmy za bardzo wyjścia. Wrócimy po nich najszybciej, jak tylko będziemy mogli.
- Zastanawiałeś się nad moją wczorajszą propozycją? – spytał Mikleo, kończąc sprzątać nasz mały, prowizoryczny obóz.
- Odnośnie tej fuzji? No nie wiem... nie będziesz miał z tego powodu żadnych powodów? – odpowiedziałem, nie będąc tak do końca przekonany.
- Czemu miałbym mieć problemy? – Mikleo zmarszczył brwi, odwracając się w moją stronę.
- No właśnie nie wiem, ale pamiętam, że nie byłeś zadowolony, jak kiedyś zaproponowałem, że użyję fuzji, by zmusić cię do spania – przypomniałem mu, zabierając się za sprzątanie po śniadaniu.
- Bo to był bardzo głupi pomysł. I nie miał sensu. A teraz użyjemy go w bardzo szczytnym celu, bo też do ratowania ludzi – wyjaśnił mi niewinnym tonem, uśmiechając się do mnie słodziutko.
- Po kim ty tak zacząłeś cwaniaczyć, to ja nie mam pojęcia – westchnąłem cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Więc zgadzasz się? – dopytał, troszkę naciskając na ten pomysł. Wiem, że zależało mu na tym, aby jak najszybciej dotrzeć do miasta, pomóc ludziom i jak najszybciej wrócić po dzieci, ja też chciałem już zobaczyć moje dwie pociechy, ale czułem lekką niepewność z bardzo prostego powodu.
- Nie wiem, czy będę potrafił. Nigdy nie korzystaliśmy z tej opcji.
- Nie? No faktycznie – powiedział, po chwili zastanowienia. – Nie martw się, pomogę i pokieruję tobą, nic złego ci się nie stanie.
- Po prostu miej na uwadze, że mogę przywalić w drzewo – bąknąłem, nadal nie będąc za bardzo przekonany co do tego pomysłu, ale skoro mój mąż tak bardzo tego chcę, to już spróbuję. Może przy okazji nas nie zabiję...
Kiedy już wszystko było spakowane, a ja ogarnięty, zdecydowaliśmy się wypróbować ten jego pomysł. Przyznam, trochę się stresowałem, w końcu jeżeli ja w coś przywalę, to Miki także to odczuje. Dodatkowo, Mikleo doskonale wyczuwał mój strach oraz niepewność, czego nawet trochę się wstydziłem. Byłem w końcu głową rodziny, mężem i ojcem, nie powinienem czuć strachu w tak trywialnej sprawie, no a jednak to uczucie mi towarzyszyło.
Mój mąż był bardzo cierpliwy i wyrozumiały, tłumaczył mi wszystko powoli i wyrozumiale, jak małemu dziecku. Mieliśmy kilka prób, które z początku poszły mi oczywiście tragicznie. W żadne drzewo nie przywaliłem, ponieważ ćwiczyliśmy na tej polanie, na której się zatrzymaliśmy, ale kilka razy zdarzyło mi się nagle spanikować i stracić kontrolę nad tym, co robię, i wtedy spadałem z całkiem sporej wysokości na trawę. To, że się nie połamałem, było tylko i wyłącznie zasługą Mikleo, który nade mną czuwał i znacznie łagodził te upadki.
W końcu jednak nadeszła pora, by wyruszyć w dalszą drogę. W powietrzu nie czułem się najpewniej, Miki musiał bardzo mnie pilnować, byśmy się utrzymali w tym powietrzu utrzymali aż do późnego wieczora. Kiedy w końcu znaleźliśmy się na ziemi, odetchnąłem z ulgą. Zdecydowanie nie byłem fanem latania.
- Wszystko w porządku? – odezwał się Miki, kiedy się rozdzieliliśmy.
- Tak, w najlepszym – odpowiedziałem, nie chcąc go martwić. Jeszcze troszkę mi się nogi trzęsły, ale poza tym nie było jakoś specjalnie źle. – Kiedy dotrzemy do miasta?
- Jeżeli będziemy lecieć, to jutro po południu będziemy na miejscu – odparł, zaczynając rozkładać obóz. Czyli jeszcze tylko połowa jutrzejszego dnia... nie brzmi to najgorzej. Może wytrzymam i się jeszcze do tego przyzwyczaję, bo jak na razie jednak nie przepadam za lataniem. Zdecydowanie wolę chodzić o własnych nogach.
<Aniele? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz