Chwała Bogu, że wyruszyłem tutaj z nim, a nie zostałem z dziećmi, jak raz mi proponował. Inaczej Mikleo na pewno by się zamęczył, co mogłoby zakończyć się nawet jego śmiercią, czego przecież chcieliśmy uniknąć. Miał się nie poświęcać, nie tego oczekiwał od niego Bóg, ale chyba trochę mu się o tym zapomniało. Później z nim o tym porozmawiam, ale nie teraz, teraz musi odpocząć, a ja go przypilnuję.
Głaskałem Mikleo spokojnie po włosach obserwując, jak powoli zasypia. I jak on w takim stanie chciał iść dalej ratować ludzi? Nie mógł przecież nawet ustać na własnych nogach, więc jak on chciał tam dotrzeć, czołgając się? Zdecydowanie przecenił własne siły. Obawiałem się, że nawet ten jeden dzień odpoczynku mu nie wystarczy, ale nie chciałem mu jeszcze tego mówić, zobaczymy, jak jutro się będzie się czuł.
Miałem ochotę wyjść na zewnątrz, porozmawiać z Alishą i innymi, ale musiałem pilnować Mikleo. Coś czułem, że gdyby tylko się obudził, a mnie by obok nie było, poszedłby do tych ludzi, a na to pozwolić nie mogłem. Siedziałem zatem w pokoju i aby zabić czas, zdecydowałem się trochę poczytać. Myślałem, że cały dzień będzie taki spokojny, Miki sobie spał i nikt, poza Lucjuszem, który zdecydował się pospać w nogach łóżka, nikt nas nie odwiedzał... dopiero po południu przyszła do mnie Alisha, prosząc o pomoc. Pod zamkiem zebrał się spory tłum chcąc, by mój Miki dalej uzdrawiał ludzi. Chyba już zapomnieli, co Miki mówił im, kiedy tylko ich uratował.
Miałem pomóc Arthurowi w uspokajaniu tego tłumu, ale miałem wrażenie, że moja obecność tylko pogorszyła sprawę. Większość z tych ludzi mnie poznawało, w końcu cały czas byłem przy Mikim i jakimś cudem wiedzieli, że byłem z nim blisko. Zaczęli mnie prosić, bym po niego poszedł i przekonał go, by dalej czynił cuda, a to, że gorzej się czuje i że może umrzeć w ogóle do nich nie docierało. Byłem na nich zły. Dostali drugą szansę, wiedzą, jak naprawić swoje błędy i co zrobić, aby uratować swoich najbliższych, ale po co to robić, skoro można wykorzystać do tego ledwo żywego anioła? Wiem, że nie wszyscy ludzie są tacy leniwi, w zamku nie spotkałem nikogo, kto poprosiłby Mikleo o jeszcze jeden cud, a wiem, że mają jeszcze kogoś zamienionego w kamień.
Tłum nie chciał odpuścić, więc musiała zainterweniować straż i dopiero wtedy zaczęli się rozchodzić. Wróciłem do pokoju mając nadzieję, że Mikleo jeszcze spał, ale oczywiście tak nie było. Mój mąż stał przy oknie i przyglądał się rozchodzącemu tłumowi. Oby tylko nie wziął tego za bardzo do siebie, bo zaraz zacznie się obwiniać.
- Czego chcieli ci ludzie? – spytał, odwracając się w moją stronę. Przez sekundę miałem ochotę go okłamać, ale to było bez sensu. I tak się dowie i tak, a jeszcze dodatkowo byłby na mnie zły.
- Ciebie i twojej krwi – wyjaśniłem, cicho wzdychając. – Chcieli, byś odczarował kogoś im bliskiego.
- Powinienem więc iść... – zaczął, kierując się w stronę drzwi, ale chwyciłem go za nadgarstek, nie mogąc mu na to pozwolić. Może i stał o własnych nogach, ale nadal nie wyglądał najlepiej i powinien jeszcze odpoczywać. – Sorey, nie traktuj mnie jak pięciolatka.
- Nie traktuję cię jak pięciolatka, ale jak mojego męża, który nie wie, kiedy przestać. Zapomniałeś chyba, że nie dasz rady ocalić sam całego miasta w tak krótkim czasie. Mieliśmy wrócić razem do dzieci, pamiętasz? – odpowiedziałem, gładząc jego policzek.
- Gdybym był silniejszy, dałbym... – zaczął, ale zaraz mu przerwałem.
- Nie dałbyś rady, siła nie ma tutaj nic do rzeczy. Straciłeś kilka litrów krwi w przeciągu dwóch dni, każdy po czymś takim byłby osłabiony i potrzebował dużo czasu, aby wrócić do zdrowia. Zrobiłeś już wystarczająco dużo dla tych ludzi, więc niech teraz oni zadbają o siebie – powiedziałem i pocałowałem go w czoło.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz