Nagłe pogorszenie się stanu zdrowia Lucida było jednym z decydujących elementów, które wywróciły nasze wcześniejsze złożenia do góry nogami. Nikt z nas nie przewidział takiego obrotu sytuacji, w którym to osoba, nijako dowodząca całym przedsięwzięciem, stała się tą, która najbardziej potrzebowała pomocy. Brak informacji na temat zasobów tutejszych lasów oraz konieczność ciągłego czuwania przy chorych skutecznie uniemożliwiały mi stworzenie odpowiedniego specyfiku. Zakres moich działań, w tym przypadku, był znacznie okrojony. Nie wiedziałem skąd wzięła się pokaźna, otwarta rana wyryta na boku mężczyzny. Nie miałem bladego pojęcia o tym, czego mogłem użyć, aby w bezpieczny sposób opatrzyć zakażenie niewiadomego pochodzenia. Nie będąc w stanie zrobić dla mężczyzny nic więcej, doniosłem go do najbliższej wsi, po czym czuwałem przy jego bezwładnym ciele przez następne kilka dni. W obawie przed skutkami ubocznymi podania jakichkolwiek leków, ograniczałem się do delikatnego obmywania rany źródlaną wodą oraz przykładania zwilżonych ręczników do rozpalonego czoła Lucida. W ten sposób minimalnie mogłem ulżyć męczyźnie w tym wszystkim. Choć w dalszym ciągu postać nekromanty wzbudzała we mnie przeważnie negatywne odczucia, w głębi ducha liczyłem na to, że dojdzie on do siebie jak najszybciej. Bądź co bądź, w grę wchodziło tu również życie Ceuzera, który znacznie podupadł na kondycji w trakcie niedyspozycji swego doradcy.
Trzeciego dnia ze snu, któremu prędzej było do niemrawego letargu, wyrwało mnie ciche skrzypnięcie drzwi. Dźwięk ten zadziałał na mnie równie rozbudzająco, co kubeł zimnej wody.
- Kto idzie? – zapytałem, momentalnie podnosząc się do pionu. Ku mojemu zdziwieniu, nie dostrzegłem jednak niczego, co mogłoby wskazywać na wizytę niezapowiedzianego gościa. Zauważyłem natomiast, że jeden z leżących pod moją opiekę mężczyzn zniknął. W miejscu, gdzie chwilę wcześniej leżał Lucid, zastałem jedynie nagrzany ludzkim ciałem kocyk. – Czyżby poczuł się lepiej… - mruknąłem pod nosem do samego siebie. Szybko rozejrzałem się dookoła, szacując na oko stan zdrowia Króla. Ostatecznie, widząc, że władca pochłonięty jest głębokim snem, postanowiłem zostawić go na chwilę samego z zamiarem odnalezienia mniejszej zguby.
Po cichu opuściłem wynajętą przed kilkoma dni chałupę, w progu zarzucając na ramiona czarny płaszcz pasterski. Ranek był słoneczny, a za razem dość mroźny. Wyjście na zewnątrz bez wierzchniego okrycia mogłoby skończyć się niezbyt przyjemnie.
Zanim zacząłem nawoływać mężczyzny, odszedłem od domu na bezpieczną odległość. Obudzenie Króla było teraz tym, czego najmniej potrzebowałem.
- Lucid, jesteś tu? – zwinąłem dłonie w rulon, przystawiając go do ust, aby mój głos poniósł się echem w głąb lasu. Jak się później miało okazać, zabieg ten był absolutnie bezcelowy. Nie przeszedłem dwudziestu kroków, gdy zza lekkiego wzniesienia wychylać się zaczął poranny krajobraz drobnej, schowanej w środku boru polanki. Otoczona z każdej strony drzewami, dającymi często nieoceniony cień oraz schronienie, stanowiła miejsce odpoczynku dla wielu istot żywych. Wśród nich znajdowała się również moja zguba, której z początku nie dostrzegłem. Mężczyzna leżał na ziemi przy jednej z brzóz, całkowicie okryty cieniem silnie wyrośniętego, wiekowego drzewa. Zwróciłem na niego uwagę dopiero w momencie, gdy do moich uszu doleciało ciche, acz wyczuwalne szeleszczenie płytkiego oddechu nekromanty. Dostrzegłszy Lucida, spokojnym krokiem podszedłem bliżej, zajmując miejsce siedzące metr dalej. – Czemu wyszedłeś? Jesteś ranny i osłabiony, nie możesz od tak odchodzić bez słowa – zbeształem go, podpierając się na jednej z dłoni. Zimna, poranna rosa zwilżyła moją skórę.
- Co do tego pierwszego, nie byłbym taki pewien – odparł spokojnie mężczyzna, ostrożnie unosząc biały materiał koszulki. Była to zapożyczona od pobliskiego pasterza, lniana koszula, w którą przebrałem mężczyznę dobę wcześniej, aby zapewnić ranie odpowiednią wentylację. Trudno wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy zamiast głębokiego wcięcia, na boku mężczyzny widniało jedynie lekkie zaczerwienienie. – Tak, jestem osłabiony. To wszystko przez to, że chciałem się jak najszybciej zregenerować – wytłumaczył. - Swoją drogą, tuż przed tym, jak zemdlałem po raz ostatni, odebrałem ci część energii, abym mógł rozpocząć proces odnawiania tkanek… dobrze się czujesz?
- A powinienem czuć się źle? – odparłem nieufnie, mierząc mężczyznę wzrokiem. – Jeśli mówisz o tam tej sytuacji, kiedy rzuciłeś się na mnie tuż przed utratom przytomności, to tak. Czułem się gorzej, ale jedynie przez pierwsze kilka godzin. Teraz już jest dobrze.
Lucid kiwnął głową na znak aprobaty, unosząc się lekko do przodu, podpierając ciało na zgiętych w łokciach rękach. Nie wyglądał źle, a przynajmniej w swojej własnej skali. Perłowe oczy nabrały nieco życia, a skóra nabrała rumieńców. Po raz pierwszy od rozpoczęcia naszej wędrówki, nekromanta nie wyglądał jak gdyby wstał właśnie z zaświatów.
- Jesteś w stanie pójść dalej? – spytałem się ostrożnie. – Jesteśmy w Apo to Dasos, przy wschodniej granicy.
- Naprawdę udało nam się dotrzeć aż tu? – spytał Lucid, przeczesując dłonią zmierzwione przez wiatr włosy. Skinąłem głową. – W takim razie pozostaje nam pół godziny drogi, do zachodniej granicy. To właśnie tam czekają na nas konie.
- Gdybyś powiedział mi o tym od razu, przytaszczył bym cię i tam. Przynajmniej zaoszczędzilibyśmy nieco czasu – westchnąłem z pewnym wyrzutem. – Czy to znaczy, że musimy iść wzdłuż potoku, z którego Ceuzer kazał czerpać mi wodę?
- Dokładnie. Ryaki przepływa przez całą wieś, do tego prawie każda jej odnoga prowadzi do mniejszej lub większej osady – odparł. – Gdyby kiedykolwiek było nam dane zgubić się w tym lesie, zawsze szukaj potoku. Tak na przyszłość.
Na dźwięk słów nekromanty po moich plecach przeszedł dreszcz. Lucid najpewniej nie miał nic złego na myśli, jednak tego typu rada w jego ustach, chcąc nie chcąc, brzmiała dość niepokojąco.
- W takim razie nie mamy na co zwlekać – powiedziałem z przekonaniem, podnosząc się do góry. Stanąłem w pionie, rozciągając zastałe mięśnie, w myślach planując już dalszą część drogi. Ostrożnie zdjąłem z ramion płaszcz, przykrywając nim siedzącego na ziemi mężczyznę. – Pójdę spakować wszystkie nasze rzeczy oraz przygotować Króla do drogi. Możesz dojść do nas w swoim czasie. Tylko nie siedź zbyt długo. Na dalszą metę przed poranną wilgocią nie ochroni cię nawet płaszcz.
Po tych słowach odszedłem.
Liczba słów: 925
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz