- Jakoś nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę – przyznałem, nieśmiało zerkając w kierunku rozemocjonowanej kobiety. Ta, choć nie wyglądała na specjalnie zaskoczoną, spojrzała na mnie pytająco. – W dalszym ciągu mam wrażenie, że to wszystko jest koszmarnym snem, z którego za chwilę powinienem się obudzić. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Wszystkie ewentualne rozwiązania, które przychodzą mi do głowy, łączą się z myślą, że to… to coś, co się z nami dzieje, jest jedynie głupim wymysłem.
Panikowałem. Wszystko, co działo się wokół mnie, zdawało się być całkowicie oderwaną od rzeczywistości iluzją. Wśród rozpościerającej się wokół panoramy wyniszczonego miasta nie potrafiłem dostrzec miejsca, w którym dotychczas żyłem, otaczając się ludźmi, których kocham. Opustoszałe ulice nie wzbudzały melancholii, a jedynie przechodzące po karku dreszcze strachu. Strachu o własne życie. Strachu przed tym, co mogło czaić się na nas za rogiem jednego ze zdezelowanych budynków. Z tyłu głowy w dalszym ciągu kołatała mi się mrożąca krew w żyłach świadomość tego, że w tejże rzeczywistości mogła czyhać na nas legendarna czarnooka bestia. O ile nie coś znacznie gorszego.
- Uwierz, mam dokładnie tak samo – powiedziała po chwili namysłu Keya, uśmiechając się pokrzepiająco. Szczerze zatroskany wyraz jej twarzy sprawił, że poczułem się nico lepiej. Wiedziałem, że mam przy sobie prawdziwego człowieka z krwi i kości, będącego zdolnym do czucia empatii. A fakt, że była nim Keya, potęgował jedynie poczucie ulgi. Gdybym wylądował w tej dziwnej rzeczywistości z kim innym lub, co gorsza, sam, najpewniej zapadłbym się w odmęty szaleństwa i paranoi już po pierwszych kilku minutach. – Najważniejsze teraz jest to, żeby nie tracić głowy. To jasne, że musimy się uspokoić, ogarnąć i jakoś stąd wydostać. Na razie jednak najlepiej będzie, jeśli przejdziemy się wzdłuż głównej drogi i znajdziemy jakieś schronienie.
- Schronienie? – powtórzyłem, na co kobieta wymownie spojrzała w górę. Dopiero wtedy zauważyłem, że błękitne niebo powoli zachodzi gęstymi, czarnymi tabunami chmur. A może dymu? Nie mniej jednak, żadna z tych opcji nie zdawała się być wyjątkowo kuszącą. Toczące się przed siebie kłębowiska wyglądały wyjątkowo nieprzyjemnie. – Masz rację, lepiej będzie, jeśli gdzieś się schowamy.
Po tych słowach obydwoje ruszyliśmy do przodu. Szybkim marszem przemierzaliśmy zimne ulice miasta, co chwila mijając kolejne zniszczone, pozamykane na wszystkie spusty domy. Nie mieliśmy żadnych skrupułów przed tym, aby ciągnąć za klamki obcych budynków – podążająca za nami, złowrogo rozchodząca się nad miastem chmura skutecznie zmotywowała nas to takiego, a nie innego działania. Gdyby nie fakt, że okna każdego z domów były poblokowane – od desek, poprzez kraty, na zamurowaniu kończąc – najpewniej wybilibyśmy szybę jednego z budynków, aby w ten sposób dostać się do środka. Niestety, w obliczu takich faktów nie pozostało nam nic innego, jak szybko biegać od drzwi do drzwi, w duchu modląc się o to, aby znaleźć te jedne, niezablokowane od środka wrota. Wizja ta brutalnie oddalała się jednak od nas wraz z upływem czasu, który poświęciliśmy na bezmyślne szarpanie za klamki. W tym samym czasie smolisty dym zdążył przykryć niemalże całe niebo, powoli pozbawiając nas dostępu do światła słonecznego. Ostatnie promienie desperacko przebijały się przez czarne tumany, delikatnie muskając nasze twarze.
- Sam! – niespodziewanie usłyszałem dochodzący z oddali głos Keyi. Odwróciwszy się w kierunku jego źródła, dostrzegłem machającą w moją stronę kobietę, stojącą w progu jednego z budynków. Udało jej się. Nie zwlekając chwili dłużej, pobiegłem w jej stronę, po drodze o mało co nie potykając się o nieco odstającą od reszty, nieregularną kostkę brukową. Gdy dotarłem na miejsce, szybko przeciskając się pomiędzy framugą a ciałem towarzyszki, kobieta zamknęła za mną drzwi, przekręcając wiszący w nich klucz oraz zatrzaskując trzy inne, wymyślne zamki umieszczone z boku. W tym momencie chrzęst nieco podrdzewiałego metalu miał dla mnie anielskie brzmienie. Nareszcie znaleźliśmy się wewnątrz, z daleka od potencjalnego niebezpieczeństwa. W chwilowej euforii poczułem się naprawdę bezpiecznie. Po chwili jednak wróciłem na ziemię, uświadamiając sobie, że i tu możemy trafić na różne… nieprzewidziane okoliczności. Rozejrzałem się dookoła.
Znajdowaliśmy się w małym, skromnie urządzonym przedsionku kilkuosobowego mieszkania. Otaczające nas dębowe, naruszone upływem czasu meble oraz rozłożony na ziemi, miękki dywan z odbitymi na nim śladami podeszw dziecięcych butów przywodziły na myśl ciepły, rodzinny dom. Wymalowane na ścianach kwiaty, widocznie stworzone dziecięcą ręką, oraz stojące na komodzie zdjęcie, oprawione w kolorową ramkę, jedynie utwierdziły mnie w tej myśli. Tuż obok wejścia leżały niedbale porozrzucane buty - dwie pary męskich mokasynów, damskie oficerki oraz kilka par dziecięcych chodaków w różnych odcieniach różu oraz fioletu. Tuż obok, na ścianie, wisiały cztery drewniane kołki ponad którymi widniały wypisane białym barwnikiem imiona. Olivier, Julia, Hannah oraz Katie. Na jednym z nich powieszona została mała, dziewczęca kurteczka z wyszytym na piersi kogutem.
Poczułem ukłucie żalu. Choć osobiście nie miałem prawa znać tej rodziny, widząc ciepły wystrój wnętrza, zapałałem do nich sympatią. W głębi ducha miałem nadzieję, że jej członkom nic złego się nie stało.
- Jest tu kto? – krzyknąłem z cichą nadzieję, że w odpowiedzi usłyszę życzliwy głos Julii, żartobliwą odpowiedź Oliviera bądź wesołe piski małych dziewczynek. – Halo?
Mój głos poniósł się echem po mieszkaniu, sprawiając, że kilka paprochów kurzu zleciało z sufitu na drewniane panele pokrywające podłogę. Nikt jednak nie odpowiedział na moje pytanie.
- Rozdzielanie się teraz byłoby czystym idiotyzmem. Sprawdźmy razem wszystkie pomieszczenia, potem pomyślimy co dalej – zaproponowała stojąca obok kobieta. Zgodziłem się, ostrożnie ruszając w głąb korytarza. Faktycznie, podzielenie ról, choć praktyczne, w tym wypadku mogłoby skończyć się tragicznie. Lepiej, abyśmy obydwoje pilnowali wzajemnie swoich pleców. Stare deski zaskrzeczały nieprzyjemnie pod moim ciężarem, gdy stanąłem koło pierwszych, prowadzących na lewo drzwi. – Przepraszam? – powiedziałem, ostrożnie przechodząc przez próg pomieszczenia. Był to dość spory, przestronny salon. Urządzony w podobnym guście, co przedsionek. Choć wyglądał przytulnie, nie niósł za sobą żadnych przydatnych informacji czy przedmiotów. Wewnątrz stała jedynie czteroosobowa kanapa, ręcznie zdobiony stolik, kilka dziecięcych zabawek oraz kolejne ramki ze zdjęciami, zza których spoglądały na nas roześmiane twarze szczerbatych bliźniaczek. Opóściłem pomieszczenie z jeszcze większą nadzieję, że rodzina ukrywa się teraz w jakimś bezpiecznym miejscu. Idąc dalej, minęliśmy również małą łazienkę, zapełnioną śliwkowymi przetworami spiżarnię oraz kuchnię, wewnątrz której zatrzymaliśmy się z Keyą na dłuższą chwilę, zaopatrując się w odrobinę wody oraz wałek, który udało nam się znaleźć w jednej z szuflad. Następnie ruszyliśmy dalej. Tak jak i wcześniej, szedłem pierwszy, tym razem uzbrojony jednak w śmiercionośny kawał drewna służący pierwotnie do rozgniatania ciasta. W moich rękach miał on jednak inne zastosowanie. Wędrując przed siebie, mijając w trakcie kolejne, mało istotne pomieszczenia, nareszcie dotarliśmy do schodów prowadzących na poddasze. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, ostrożnie wdrapaliśmy się po schodach. To, co działo się tuż po tym, trudno jest opisać. Wszystko działo się zaskakująco szybko, żadne z nas nie było na to gotowe.
Gdy otworzyłem klapę oddzielającą część mieszkalną od poddasza, w oczy uderzyła mnie ciemność. Całkowita, przenikająca ciemność, wewnątrz której nie byłem w stanie dostrzec nawet czubka własnego nosa. Mimo to, przełamując rosnący w głowie strach, wszedłem do środka. Tuż za mną przyszła pora na Keyę, która bez problemu pozwoliła pochłonąć się niezmąconej niczym ciemności. Wtedy właśnie klapa zamknęła się, odcinając nas od jedynego źródła światła. Poczułem, jak ktoś łapie mnie za ręce od tyłu, blokując tym samym moje ruchy. Wałek upadł na podłogę, powoli odtaczając się w bok. Wierzgnąłem, próbując wyswobodzić się z lodowatego uścisku, jednak wtedy napastnik podciął mi nogi, przez co upadłem niezdarnie na ziemie. Zaryłem twarzą w drewno, czując, jak mój nos wykręca się w nienaturalny sposób. Jęknąłem z bólu. W odpowiedzi na to przeciwnik usiadł na mnie okrakiem, jedną dłonią przytrzymując moje ręce skrzyżowane za plecami, druga przyciskając mój policzek do ziemi. Matko boska, zginę.
- Kurwa mać – warknąłem, wybierając te oto słowa na swoje ostatnie. Wtedy właśnie ktoś zapalił zawieszoną przy suficie lampę, która momentalnie oświeciła pomieszczenie tępym, pomarańczowym światłem.
Pierwszym, co zrobiłem, było sprawdzenie, czy Keyi nic się nie stało. Gwałtownie szarpnąłem głową, przekręcając ją w druga stronę. Oprawca zareagował od razu, przyciskając mnie jeszcze silniej do ziemi, jednak ja w tym samym momencie poczułem dużą ulgę. Keya, która znajdowała się po mojej lewej, dała sobie radę znacznie lepiej niż ja. Co jednak nie zmieniało faktu, że obydwoje byliśmy w pułapce. Rozwścieczona towarzyszka stała bowiem obok ze skrzyżowanymi za plecami dłońmi, które przytrzymywane były przez drugą kobietę. Blondwłosą, wyższą o kilka cali, starszą o przynajmniej dziesięć lat. Na mnie natomiast, jak się później okazało, siedział jej mąż. W rogu pomieszczenia, który z trudem udało mi się omieść wzrokiem z bieżącego położenia, siedziały dwie, skulone ze strachu dziewczynki. Jedna z nich miała na sobie płaszczyk z wyszytą na piersi kurą.
- Spokojnie, wszystko jest dobrze – powiedziałem do Keyi, jednak w głębi ducha wiedziałem, że to mi najbardziej przydałby się teraz spokój i odrobina relaksu. – Porozmawiajmy – tym razem zwróciłem swoje słowa do obezwładniającego nas małżeństwa. – Nie chcemy zrobić państwu żadnej krzywdy. Chcieliśmy tylko się schować.
- To nie upoważnia was do wchodzenia na nasz teren – warknął górujący nade mną przeciwnik, silniej przyciskając moją głowę do ziemi. Poczułem się jak karcony pies. – Gdybyśmy w ostatniej chwili nie zauważyli, że nie jesteście Guerrier*, już mielibyście poderżnięte gardła – na potwierdzenie swoich słów, mężczyzna wbił ostry sztylet w deski, kilka centymetrów przed moją twarzą.
- Nie mieliśmy innej opcji, nie wiemy gdzie jesteśmy i co się dzieje! – wrzasnęła Keya, nerwowo rozglądając się dookoła. Czyżby szukała sposobności wydostania się z tej niewygodnej sytuacji?
- Naprawdę, jesteśmy strasznie skołowani. Nie jesteśmy stąd. Trafiliśmy tu przez przypadek, nie wiemy nawet w jakim celu – przekonywałem małżeństwo, czując, jak z mojego nosa powoli zaczyna wypływać krew. Momentalnie zakręciło mi się w głowie. – Nie mamy pojęcia co to było. Te chmury, dym, cokolwiek by to nie było. Nie wiemy też czym, albo kim, są Guerrier.
Małżeństwo spojrzało po sobie, wymieniając zmieszane spojrzenia. Przytrzymywali nas jeszcze chwilę, w trakcie której zdążyli przeprowadzić całą niewerbalną dyskusję, po czym ostrożnie, w dalszym ciągu trzymając nam dłonie na ramionach, pozwolili się uwolnić. Podniosłem się ostrożnie, siadając na podłodze. W tym samym czasie Keya podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni chusteczkę. Podziękowałem jej, przykładając kawałek papieru do nosa. Po szybkich oględzinach doszedłem do wniosku, że, na szczęście, nie będę musiał nastawiać sobie nosa.
- Mówcie – powiedział oschle mężczyzna, mierząc nas złowrogim spojrzeniem. – Kim jesteście i co tutaj robicie?
* z fran. wojownik
Liczba słów: 1649
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz