- Chodź – powiedział z zapałem mężczyzna, delikatnie szturchając mnie w bok. Na samym początku nie byłem do końca pewny tego, co mogło chodzić po Mordimerowej głowie. Przekonałem się o tym dopiero w momencie, gdy mój towarzysz podróży zaczął biegnąć w kierunku wozu z sianem, mozolnie toczącego się przed siebie. Zrozumiawszy jego zamiary, potruchtałem w tym samym kierunku. Nie było to najłatwiejsze zadanie – wyłożona nierównym kamieniem droga, która wcześniej wydawała mi się uroczym i klimatycznym dodatkiem, teraz skutecznie utrudniała bieg. Deszcz, który padał zaledwie kilka godzin wcześniej, ni jak nie pomagał mi w osiągnięciu celu. Płaskie podeszwy moich butów niezdarnie ślizgały się po gładkiej powierzchni, przez co bliskie spotkanie z ziemią zdawało się być nieprzyjemnie realną wizją. W tym samym czasie, podczas gdy ja, z sercem w gardle, starałem się nie wywinąć imponującego orła na środku drogi, Mordmier z nieludzką wręcz gracją wskoczył na pakę wozu, finezyjnie lądując na czterech kończynach. Następnie zamarł, uważnie nasłuchując ewentualnej reakcji woźnicy. Gdy ten jednak nie wydał z siebie żadnego wyrazu sprzeciwu, siedzący w sianie mężczyzna przekręcił głowę w moją stronę. Widząc moje nieudolne próby wskoczenia na toczący się do przodu wóz, uśmiechnął się.
„Sadysta” pomyślałem, marszcząc brwi z wyrzutem, po raz kolejny niezdarnie odbijając się od ziemi. Jak można się było spodziewać, i ta próba nie przyniosła zamierzonego skutku. Będąc szczerym, w tamtym momencie byłem gotowy rzucić to wszystko w cholerę i wrócić do domu pieszo. Powoli zwalniałem, czując nieprzyjemne mrowienie w nogach oraz kłębiącą się w boku kolkę, gdy skulony w sianie Mordimer wyprężył kręgosłup, ostrożnie wychylając za granicę wozu. Mężczyzna, co przyjąłem z niemałą ulgą, wyciągnął w mym kierunku wyprostowaną rękę. Czując nagły przypływ energii, kilkoma długimi susami wyskoczyłem do przodu, mocno chwytając dłoń towarzysza. Ten złapał mnie twardo, jednym stanowczym ruchem wciągając na pakę wozu. Opadłem na drewnianą przyczepę z głuchym gruchnięciem, na które, wedle mojej oceny, woźnica nie mógł pozostać obojętny. Szybko zakopaliśmy się w sianie, w obawie przed gniewem starszego mężczyzny. Nawet, gdy ten po raz kolejny nie wykazał większego zainteresowania podejrzanymi dźwiękami dochodzącymi zza jego pleców, resztę drogi przesiedzieliśmy w ciszy. Raz po raz wymienialiśmy się jedynie zadowolonymi uśmiechami, pusząc się z dumy. Tego dnia niewątpliwie mogliśmy nadać sobie mino mistrzów.
W tej pozycji wytrwaliśmy dobre dwadzieścia minut. Szczęśliwym trafem, dostawca siana zmierzał w doskonale znanym nam kierunku. Wóz toczył się ociężale główną drogą prowadzącą do zamieszkanego przez nas miasteczka, nie zbaczając z kursu aż do momentu, gdy na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze budynki. Nie mniej jednak, nasze drogi rozeszły się całkowicie dopiero w chwili, gdy na małym skrzyżowaniu przed placem głównym woźnica zarzucił lejcami, nakazując zaprzęgniętemu koniu skręcić w drogę prowadzącą do rolniczej części miasta. Wtedy właśnie, uprzednio wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami, razem z Mordimerem wyskoczyliśmy z powozu. Mężczyzna gładko wylądował na kostce brukowej. Mi, o dziwo, poszło to niemalże równie dobrze.
- Naprawdę nam się upiekło – powiedziałem z zadowoleniem, otrzepując spodnie z resztek siana. Jednocześnie szybko rozejrzałem się dookoła, w głowie momentalnie tworząc mini-mapę, dzięki której miałem wkrótce dotrzeć do domu. – Nie należę do grona osób przesadnie leniwych, ale z rana bywam nie do życia. Raczej nie chciałoby mi się iść taki kawał drogi przed obiadem.
- Jasne. Zwłaszcza, że spożytkowałeś całą swoją poranną energię na skopanie moich żeber – mruknął Mordimer, również pozbywając się natrętnych, wbitych w ubrania drobinek słomy. Następnie, nie siląc się na nic więcej, ruszył przed siebie. Nie myśląc wiele, potruchtałem za nim.
- Myślałem, że nie masz mi tego za złe. Przynajmniej nie za mocno – jęknąłem, z trudem dorównując kroku kolosowi. Przy potwornie długich nogach, jeden krok mężczyzny składał się na dwa moje.
- Bo nie mam. Ale, dalej, nic nie poradzę na to, że moje męskie ego szybko nie zapomni tych kopniaków – prychnął ze śmiechem. W myślach szykowałem równie ironicznie-wykwintną odpowiedź, mężczyzna dał mi jednak znak, aby skończyć ten temat. – Mniejsza o większość. Muszę załatwić dzisiaj kilka ważnych spraw, więc tutaj cię opuszczę. Mam nadzieję, że poza ciemnością, nie masz żadnej innej interesującej fobii, która nie pozwoli ci wracać do domu samemu.
- Nie najlepiej znoszę samotność. Ale w tym mieście trudno o chwilę dla siebie, a tym bardziej o dłuższą samowolkę. Gdzie się nie ruszysz, ktoś będzie próbował wcisnąć ci dywan, stado wściekłych krów, zestaw ceramiki kuchennej w promocyjnej cenie czy kilkoro dzieci – odparłem. – Czuj się wolny.
Mordimer skinął głową, odwracając się w swoim kierunku. Chciałem pójść za jego śladem, jednak w tym samym momencie nasunęła mi się myśl, którą trzymałem z tyłu głowy przez kilka ostatnich dni. – Czekaj, bo zapomnę! – zatrzymałem go. – Chciałem cię o coś poprosić.
- Wal – mruknął z lekkim niezadowoleniem, odwracając się na pięcie.
- Ostatnio przypadkiem wpadłem w posiadanie kilku ksiąg. Problem w tym, że nic o nich nie wiem. Do tego wszystkie zapisane są w nieznanych mi językach – mówiłem, naginając nieco prawdę. – Zakładam, że jako nauczyciel, plus osoba wiadomego pochodzenia, będziesz w stanie odczytać choć część z tego. Mógłbyś w wolnej chwili po pracy wpaść do mnie? Mógłbyś przetłumaczyć część na miejscu lub wziąć coś ze sobą i później jedynie powiedzieć mi czego się dowiedziałeś…
(Mordimer?)
Liczba słów: 826
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz