- Dzień dobry – przywitała się Keya, dygając lekko, na co matka odpowiedziała jej uprzejmym skinięciem głowy. – Przyszłam w sprawie tej książki i monety – kobieta wyciągnęła obydwa przedmioty z torby, kładąc je na stole przed matką. – Czy może wie pani coś na ich temat?
Matuchna poprawiła okulary na nosie, nachylając się do przodu. Szybko odgarnęła na bok studiowane chwilę wcześniej notatki. Jej koścista dłoń delikatnie pogładziła wierzch ciężkiej, grubo oprawionej książki.
- „Rzeka Krwią Płynąca” – przeczytała na głos ostrożnie, wodząc palcem po wybitym zdobionymi literami tytule. – Ta książka wygląda na wiekową. Naprawdę, czy wyglądam tak staro, że przychodzicie do mnie z takim pytaniem? – powiedziała z uśmiechem, chichocząc pod nosem. Jej dłonie w dalszym ciągu błądziły po papierze, ostrożnie przerzucając kolejne kartki tomiszcza. – Przykro mi, nigdy wcześniej nie słyszałam tego tytułu. A nawet jeśli, to nic takiego nie pamiętam.
- Oh – westchnęła cicho Keya, nieco zapadając się w sobie. Momentalnie poczułem wielką falę współczucia względem dziewczyny, która przez tydzień mordowała się tą nieciekawą prozą tylko po to, aby nie wynieść z tego absolutnie niczego.
- A co z monetą, mamo? – spytałem z nadzieją, podsuwając pod nos starszej kobiety mały, metalowy krążek. Po chwili ten znalazł się w dłoniach matuchny, która dokładnie obejrzała drobny przedmiot z każdej strony. W trakcie tej czynności wyraz jej twarzy zmieniał się kilkukrotnie przechodząc ze skupienia, w zaskoczenie, na zadowoleniu kończąc.
- Tu mogę wam coś opowiedzieć – stwierdziła, uśmiechając się uprzejmie. Błysk w oczach Keyi odżył. – Nie jestem tego pewna, ale wydaje mi się, że już wcześniej miałam okazję widzieć taką monetę. To było jakieś trzydzieści lat temu, jeszcze zanim Sammy pojawił się na świecie. Bodajże dwa lata po tym, jak poznałam jego ojca. Tak właściwie, wiąże się z tym naprawdę śmieszna historia – jej twarz rozpromieniła się. – Kochanieńki, siadajcie, siadajcie. Jak raz zacznę mówić, to nie uciszę się przez następne kilka godzin - idąc za jej radą, oboje usiedliśmy przy stole, wbijając w kobietę zniecierpliwiony wzrok. – Tak więc tak… kiedy poznałam ojca Sammy’ego, moja matka miała już w zanadrzu kawalera gotowego starać się o moją rękę. Młody, bogaty, z szanowanej rodziny. Wedle jej planów miałam za niego wyjść a następnie finansowo pomóc rodzinie. Nic więc dziwnego, że gdy powiedziałam jej o miłości do Theodora, matula się wściekła. Biedaczyna wywodziła się z niezbyt zamożnej rodziny kowali, wiec nie do końca wpasowywała się w jej kryteria. Tak więc mama starała się wybić mi go z głowy za wszelką cenę. Próbowała różnych sposobów. Mówiła, jak to będziemy żyć w nieludzkim ubóstwie, skończę jako bezdomna u boku łamagi, na pewno będzie mnie zdradzał i bił, cały czas chodził do pubów i pod latarnie, że nie spłodzi żadnego porządnego dziecka, które przedłuży linię rodową. I, wierzcie lub nie, ale byłam na tyle zauroczona Theodorem, że absolutnie nic z tego do mnie nie dotarło – w tym momencie zachichotała niczym nastolatka, zakręcając pasmo siwawych włosów na palcu. – Gdy absolutnie nic nie podziałało, zaczęła używać… niekonwencjonalnych metod. Zaczęła opowiadać o tym, że Theodor musi być nadnaturalną istotą, która chce jedynie mnie wykorzystać do swoich własnych, nieludzkich celów. No i właśnie wtedy opowiedziała mi legendę o Damonie i Mariusie. Zakochanej parze, w której jeden z kochanków okazał się być istotą nadnaturalną o niezwykle rzadkiej mocy. Z ich miłości zrodzić się miało czarnookie dziecko, które odziedziczyło zdolności po swoim nadprzyrodzonym rodzicu. Wychowany w miłości do wszystkich ludzi potomek obdarowywał mieszkańców królestwa dobrodziejstwami swojej mocy gdy tylko udało mu się nad nią zapanować. Niestety, jego działania przywiodły na ludzie ziemie bestię o niewyobrażalnie wielkim cielsku, która poczęła terroryzować biednych ludzi, wybijając ich niczym bydło. Wspaniałe dziecko miało wtedy podjąć się próby ratowania miasta przy pomocy swoich mocy. Na koniec jednak okazuje się, że bestia była prawdziwym obrazem pragnień nadnaturalnej, która ostatecznie przemieniła się w potwora, pożerając całą swoją rodzinę. Następnie nastały ciemne czasy panowania bestii, w trakcie których ludzie nie potrafili obalić jej rządów. Ostatecznie, o ile dobrze pamiętam, rycerz w pozłacanej zbroi miał ocalić królestwo, zabijając potwora. Następnie jego pomagier, potężny mag władający życiem i śmiercią, zaklął duszę bestii w monecie, aby ta nie mogła nigdy wrócić do żywych. Tym samym skazał zjedzonych przez nią kochanków, rodzicieli czarnookiego dziecięcia, na wieczne potępienie – tymi słowami matka zakończyła swoją opowieść, uśmiechając się szeroko. – Matulka próbowała mi wmówić, że Theo jest bestią, która pocznie czarnookie dziecko, a ja skończę zaklęta razem z duszą potwora w monecie. A na potwierdzenie swoich słów, pokazała mi właśnie taką błyskotkę, jaką wy macie tu.
- Chyba nie próbujesz nam wmówić, że to jest ta sama moneta? – powiedziałem z niedowierzaniem, kręcąc głową. – Przecież wychowywaliśmy się poza murami, jakim cudem kawałek metalu miałby trafić akurat do tej księgi, do tego w środku królewskiego miasta?
- Przecież legenda jest legendą. Równie dobrze na potwierdzenie słów autora można było wybić kilka takich monet i porozrzucać je po królestwie z nadzieję, że znajdzie je ktoś ogarnięty… - wtrąciła się Keya, próbując znaleźć logiczne wytłumaczenie tejże bajki. – Zresztą, pani słowa w większości pokrywają się z tym, co jest zapisane w tej księdze. Nic dziwnego, że to akurat w niej znalazł się taki a nie inny dodatek.
- Nie wspomniałam o jednym – przerwała nam matka, odkładając monetę na stół. – Według legendy, razem z tą, w której zaklęto dusze bestii, wybito tysiące, jak nie miliony identycznych monet. Wszystko po to, aby nikt nie był w stanie odnaleźć wśród nich akurat tej, w której zamknięte zostało czarnookie dziecko.
W pokoju nastała cisza. Dudniąca w uszach cisza, przerywana jedynie cichymi świstami naszych miarowych oddechów. Zdawało się wręcz, że nad naszą trójką wisi widmo czarnookiej bestii.
- Przepraszam cię. Wychodzi na to, że jedynie zmarnowaliśmy swój czas – westchnąłem głęboko, gdy razem z Keyą znaleźliśmy się na dworze, poza zasięgiem słuchu matki. Kobieta machnęła jedynie dłonią na moje słowa.
- Nie masz za co przepraszać. Starała się, zresztą jak my wszyscy. Wychodzi na to, że za tym wszystkim kryje się jedynie podstarzała legenda – wzruszyła ramionami z rezygnacją. O ile jestem przekonana o istnieniu wygnańców, tak historia czarnookiej, legendarnej bestii jakoś do mnie nie przemawia.
W odpowiedzi mruknąłem pod nosem niedbałe słowa zgody, przekręcając monetę w dłoni. Małe, złote literki wytłoczone po bokach delikatnie błysnęły pod natłokiem światła słonecznego.
- Jak dla mnie za tym musi stać coś więcej… w końcu w każdej historii jest ziarno prawdy. Poza tym, nie uważasz, że przez ten tydzień, kiedy miałaś przy sobie to cholerstwo, śledził cię pech? Nie jestem osobą przesadnie przesądną, ale nawet dla mnie to wszystko wygląda dość dziwnie…
Keya?
Liczba słów: 1048
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz