niedziela, 18 sierpnia 2019

Od Samuela CD. Mordimera

Zawartość zlewki zaskwierczała ostrzegawczo, posyłając w moim kierunku kilka rozbryzgów gotującej się cieczy. Odskoczyłem gwałtownie do tyłu, z trudem unikając perfidnego ataku. W połączeniu z nierozsądnie odsłoniętą skórą, paląca mieszanina mogła zostawić po sobie niemały ból oraz uroczą bliznę, która towarzyszyłaby mi przez następne X lat.
Gdy po krótkiej chwili wewnątrz niewielkiego naczynka nareszcie nastał spokój, uniosłem je delikatnie, przelewając zawartość do ustawionego obok, większego kotła. W nim czekała już wcześniej przyrządzona, bladoniebieska mieszanina, która w tym przepisie grała dość istotną rolę bazy pod lek, który miałem zamiar stworzyć. Jego gęsta, twarda konsystencja widocznie rozrzedziła się po spotkaniu z nowym składnikiem, a przyjemna dla oka barwa ściemniała. Poczułem iskrę rozczarowania przechodzącą po ciele. Z wyglądu ciecz przypominała bardziej kompot borówkowy, niż syrop, którego faktycznie oczekiwałem.
Zmarszczyłem brwi z niezadowoleniem, delikatnie przygryzając dolną wargę. Nie byłem pewny, czy mieszanina będzie na coś zdatna. Efekt miał być zupełnie inny. Syrop miał być gęsty, nieco kleisty, jego zapach powinien niemalże dusić silnie ziołową wonią a całość, wedle przepisu, miała być przezroczysta. Biorąc pod uwagę to, z jakimi składnikami pracowałem, każde odstępstwo od normy mogło źle się skończyć. Nawet to najmniejsze.
Zgasiłem tlący się pod naczyniem ogień, delikatnie ściągając garnek z palnika. Nie widziałem innej opcji, niż pozbyć się nieudanego dzieła i spróbować wytworzyć nowy syrop od początku. Ostrożnie przeniosłem naczynie przez całe pomieszczenie, w głębi ducha modląc się o to, aby się nie oparzyć. Gdy dotarłem do tylnych drzwi, odłożyłem mieszaninę na mały stoliczek z zamiarem przekręcenia klucza w zamku. Nim jednak zdążyłem go wyciągnąć z kieszeni spodni, dochodzący z oddali głos matki odwrócił moją uwagę.
     - Samuel! – krzyknęła kobieta z dołu. – Twój znajomy przyszedł. Zejdź do nas.
Słysząc wzmiankę o znajomym, od razu na myśl przyszła mi obiecana przed kilkoma dniami wizyta Mordimera. Momentalnie zapomniałem o nieudanym syropie. Uśmiechnąłem się, wycierając dłonie w spodnie, po czym zbiegłem po schodach na dół.
     - Tu jest dość nisko. Uważaj, żebyś nie uderzył się w głowę – rzuciłem ostrzegawczo, ostrożnie wspinając się po dość stromych schodach prowadzących do mojej sypialni. Mordimer, z którym chwilę wcześniej zamieniłem kilka słów w progu mieszkania, informując jednocześnie stojącą obok matkę o tym, że będziemy razem rozpracowywać jedną z nowszych receptur, odpowiedział jedynie szybkim „uh-um”. Następie, gdy usłyszał zgrzyt otwieranych drzwi, a moja postać zniknęła z jego pola widzenia, ruszył w mój ślad. Chwilę później obydwoje znajdowaliśmy się już na poddaszu.
Było to spore pomieszczenie, przedzielone na pół umowną linią. Na prawo od wejścia znajdował się mały składzik. Dokładniej mówiąc – miejsce, w którym upychane były wszystkie zapasy nadprogramowo zebranych, suszonych ziół, które „kiedyś mogą się przydać”. W rogu pomieszczenia piętrzyły się poukładane w stos, drewniane pudła oznaczone jedynie drobnymi karteczkami, na których widniały zapisane w łacinie nazwy zawartych w nich cudów.
W gwoli ścisłości, wyrafinowane nazewnictwo było w pełni zasługą mojej matki. Nikt z naszej rodziny, poza nią oraz świętej pamięci ciotką, nie potrafił posługiwać się łaciną.
Dookoła skrzyń walały się sakwy oraz rozmaite zawiniątka, wewnątrz których przetrzymywane były rzadsze, niesprowadzane hurtowo specyfiki. Worki, tak samo jak pudła, oznaczone były estetycznym, pochyłym pismem matki.
Na lewo natomiast urządzona została moja własna, prywatna przestrzeń. Przestronna sypialnia, zaopatrzona w kilka podstarzałych komód, wygodne łóżko, drobne biurko oraz szafę na ubrania. Wnętrze nie było bogato urządzone, jednak mi w zupełności wystarczało. Wewnątrz dębowych komód poupychane były moje notatki, zbierane przez lata książki oraz inne, związane z profesją duperele. Na ich grzbietach natomiast porozstawiane zostały małe doniczki z różnorodnymi roślinkami, które darzyłem wręcz ojcowskim uczuciem. Wewnątrz szafy, jak i w komodach, panował całkowity rozgardiasz. Biedny mebel pękał w szwach od ilości ubrań, które nosiłem, bądź nie. Będąc szczerym, większość zawartości trzymałem głównie ze względu na sentyment. Zresztą, tak jak i większość zebranych w pomieszczeniu pierdoletów. Zarówno na biurku jak i nad nim dostrzec można było własnoręczne notatki. Starsze z nich, poprzyklejane na ścianie, dotyczyły rozmaitych roślin i ich właściwości. Nowsze natomiast, leżące w nieładzie pod tymi pierwszymi, dotyczyły syropu, którego nieudolnie próbowałem przyrządzić od ostatnich kilku dni. Całe pomieszczenie oświetlone było przez światło słoneczne wpadające oknem, pod którym stało łóżko.
     - Czuj się jak u siebie i… przymknij oko na bajzel – powiedziałem, kierując swoje kroki ku jednej z szafek. To właśnie w niej schowałem stare tomiszcza, które zdobyłem za drobną pomocą Keyi oraz jej nauczyciela.
     - Trudno nie zwracać uwagi na coś, co jest wszędzie – odparł ze śmiechem Mordimer, rozglądając się po pomieszczeniu. – Naprawdę, jak często zdarza ci się sprzątać?
     - Na tyle często, żeby nic się nie zalęgło, a jednocześnie na tyle rzadko, żeby osoby twojego pokroju mogły sobie ponarzekać – odparłem, wyciągając z szuflady omawiane wcześniej tomy. Czując ich ciężar w dłoniach, ogarnęło mnie lekkie zdenerwowanie. Miałem nadzieję, że Mordimer nie odbierze opacznie  moich zamiarów. W końcu chciałem jedynie dowiedzieć się czegoś więcej o wygnańcach, nie wbić mu nóż w plecy z zaskoczenia. – To właśnie o nich mówiłem. Chodź tu.
Omijając wzrokiem zagracone biurko, zdecydowałem się usiąść na drewnianej podłodze, układając dwie księgi przed sobą. Mordimer, widząc to, podszedł bliżej, siadając naprzeciw mnie. Po chwili wziął do ręki pierwszą z nich.
     - „Vastum Infligit ex Orbis Nostri”* - przeczytał, rozwijając wszystkie moje wątpliwości dotyczące wymowy tegoż tytułu. Zdobione, złote litery wybite na okładce błysnęły w świetle słońca, dodając całemu tomowi mistycznego charakteru. – Naprawdę nie wiesz o czym to jest? – zapytał podejrzliwie.
      - Absolutnie – odparłem, kręcąc głową w geście zaprzeczenia. – Na moje ucho brzmi jak łacina lub coś w ten deseń. Może greka? A ja, mimo wszystko, potrafię posługiwać się tylko słowiańskim.
Mężczyzna podniósł kolejną z ksiąg, raz po raz zerkając na mnie podejrzliwie. Mimo wszystko nie byłem w stanie odczytać wyrazu jego twarzy.
     - ” יצורים קסומים - איך להתמודד איתם „ ** - kolejny tytuł brzmiał jeszcze dziwniej, niż ten pierwszy. Wraz z jego wypowiedzeniem, mina Mordimera stwardniała. – Jeszcze raz, skąd to masz?
     - Znalazłem – powiedziałem bez namysłu, czując, jak mój głos nerwowo podskakuje o oktawę.

Mordimer?

* z łac. Nadnaturalne Byty Naszego Świata
** z heb. Magiczne Stworzenia, jak się z nimi obchodzić

Liczba słów: 949

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz