poniedziałek, 14 grudnia 2020

Od Keyi CD Yra'i

Nerwowo zaciskałam szczęki w rytm wybijany spokojnym krokiem konia. Moje ciało zawładnął gniew, a myśli miały dość natłoku. Umysł błagał o odpoczynek, przypieczętowując to okropnym bólem w skroniach. Zmęczenie dawało się we znaki, a samotna podróż przypominała o beznadziejności mojego położenia. Nawet nie próbowałam zastanawiałam się nad tym, czemu Yra wróciła.
Pragnęłam zemsty, chciałam poczuć ulgę i zatopić w czyimś ciele wszelki ból, który mną zawładnął. Robiłam się coraz bardziej zgorzkniała. Jechałam przed siebie, licząc na to, że uda mi się wydostać z tego bagna. Nawet piękny widok, który mnie teraz otaczał działał na mnie całkowicie odwrotnie. Wszystko mnie irytowało. Pozostałam sama, tak jak zawsze. Mogłam liczyć tylko na los, który wiedziałam, że jeszcze ze mną nie skończył. Odczuwałam lęk, wymieszany z bezradnością. Cokolwiek bym nie robiła, jakkolwiek się starała – nie było dla mnie przyszłości. Jakie miało znaczenie moje życie?
Spięłam łydki, powstrzymując się od żałosnego wybuchu płaczu. Ruszyłam galopem, pędząc na oślep. Wałach nerwowo prychał, jakby wyczuwając mój nastrój i prosząc o spokój. Posłuchałam go jednak dopiero, kiedy udało nam się dojechać do mniejszej skarpy. Ściągnęłam z niego sprzęt, puszczając całkowicie wolno. Wiedziałam, że sobie poradzi. Jego oczy to mówił, a swobodny kłus dopełniał niewypowiedziane słowa.
Odwróciłam się w stronę wody, zniżając się do poziomu morza. Strome i ostre skały poraniły mnie w kilku miejscach, ale nieznacznie i znośnie. Złapałam się za obolałe skronie, mocno wbijając paznokcie w skórę. Zaraz zwariuję, szepnęłam. Traciłam kontrolę, nie wiedząc jeszcze komu oddam ciało.
Powoli zanurzałam się w oziębłej wodzie. Jej temperatura powodowała we mnie dreszcze i już po chwili, drżałam cała. Trzepocząc szczęką, okryłam ramiona dłońmi. Sunęłam naprzód jak w zwolnionym tempie. Coś mnie ciągnęło, jakbym miała przywiązaną do siebie linę. Wołała mnie sama śmierć, stwierdziłam. Kiedy słona ciecz dosięgła zranień, potwornie zapiekło. Zdusiłam w sobie krzyk, zanurzając się coraz bardziej.
- Chodź… - ktoś wyciągnął bladą dłoń, ale nie mogłam jej dosięgnąć.
Nagle ta sama ręka pociągnęła za moje ogniste włosy i mocno opadłam w dół, spotykając się z zimnym morzem. Nie zdążyłam złapać oddechy, nabierając w płuca wody. 
Widziałam ją. Jej jasne włosy, niestrudzony wyraz twarzy i żywe ślepia. Śmiała się, zamykając moje dławiące się ciało w ramionach. Nie mogłam protestować, nie przeciwko tej ukochanej twarzy. Była to moja własna matka. Ta, która zawsze wmawiała, że wszystko ma sens. Ta, która zarażała swoim pozytywnym nastawieniem i ta, która pozostała słaba do końca. To ona sprowadziła na mnie samotność, to jej łono zrodziło nieczystą niewiastę. Skrzywiłam się, oddając się pochłaniającemu mnie mroku. 

Mocne uderzenie spoczęło na moich plecach, powodując we mnie bolący kaszel. Z moich ust wypłynęła słona woda i prawie się zakrztusiłam. Dopiero przekręcając się na bok, udało mi się złapać powietrze i ze spokojem odetchnąć. Podniosłam powieki, szukając wzrokiem odpowiedzi na pytanie, gdzie jestem. Po chwili wróciła pamięć  i z niesmakiem, uniosłam się na łokciach. Wtedy zobaczyłam przede mną Edwina. Był równie mokry jak ja i marszczył gniewnie czoło.
Zatoczyłam koło, chwiejąc się na nogach. Mężczyzna złapał mnie za ramiona, był szybki.
- Ostrożnie. – jego mocny głos przeciął ciszę, brzmiąc jak lider, który wydaje rozkazy i nie znosi sprzeciwu. Prychnęłam na tę myśl i wyrwałam się z jego uścisku.
Moje usta drżały wraz całe, reagując na zimny wiatr.
- Jesteś moim ojcem? – ścisnęłam pięści, niepewnie wypowiadając każde słowo.
Jego usta wygięły się w lekki uśmiech, ukazując skazaną wiekiem twarz i pogłębiając tym samym zmarszczki.
- Jestem. – potwierdził moje obawy. Całe życie czekałam, aby go poznać i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak dziecinne to było. Nie był taki, jakiego pragnęłam.
- Dlaczego? – po moich policzkach zaczęły płynąć łzy, gorzkie jak słona woda i wymowne. Schowałam dłońmi swoje oczy, pragnąć jedynie poczuć ciemność.
- Chciałem, żebyś była bezpieczna. –zaczął się tłumaczyć. – Twoja matka dała się zabić, Loren od zawsze szkolił młodych do walki, a ty nie byłaś mi potrzebna.
W ustach urosła mi gula, skutecznie zatrzymując oddech i słowa, które miałam ochotę w niego cisnąć. Znowu bezużyteczna, nawet własny ojciec ją tak nazwał. Co może być bardziej żałosne?
- Bezpieczna… - szepnęłam z żalem. – Dlatego pozwoliłeś mi zabijać i być zabijaną. To wszystko od  zawsze było koszmarem. Nigdy z nikim nie rozmawiałam, bojąc się własnych uczuć. Nigdy nikt ze mną nie rozmawiał. Ty to nazywasz bezpieczeństwem, żeby zaraz powiedzieć, że nie jestem potrzebna?
- To nie jest takie jakie ci się wydaje. – wyciągnął do mnie ręką, którą szybko odrzuciłam. – Teraz jesteś potrzebna. Chodź ze mną, wytłumaczę Ci wszystko.
- I tak nie mam wyjścia, prawda? – zaśmiałam się niechętnie.
Potem wszystko działo się jak przez mgłę. Chciałam zniknąć, przestać się zadręczać pytaniami i po prostu żyć dla siebie. Edwin był przygotowany, tak jakby wszystko przewidział. Okrył mnie kocem, sadzając na koniu i zaraz potem robiąc to samo. Nie oponowałam, bo nie miało to większego znaczenia. Oparłam głowę o jego klatkę piersiową, czując ciepło. Wcale jednak mnie nie ogrzewało, tworzyło raczej otoczkę zmarzliny. Ten mężczyzna nigdy nie był obecny w moim życiu, nie potrafiłam go zaakceptować, stał się zbędny.
- Yra to eksperyment, który miał się udać. Wszystko jednak poszło nie tak jak trzeba i skończyło się tragedią. Ma w sobie kogoś, kto zatruł jej umysł. Chciałem, żeby żył i przekazał swoje umiejętności. Miała wyjść hybryda, miały spełnić się moje marzenia. Wyobraź sobie tylko… człowiek, który potrafi walczyć magią. Człowiek, który stawi czoła Wygnańcom, sam się nim stając. Szukałem chaosu, pragnąłem zniszczenia…
Przerwał, krzywo się uśmiechając. Obserwowałam jego zaciskającą się szczękę, przyjmując z uwagą każde słowo. 
- To miał być dar dla ciebie. – zmrużył powieki, jakby był czymś zawiedziony. – Już od małego wydawałaś się silna. Chciałem ci dać coś unikalnego.
Przerwał, ściskając usta w cienką strużkę. Milczenie przerywał stukot końskich kopyt. Obserwowałam jego czerwone jak krew włosy, falujące na wietrze. Wciąż pokrywała go woda, ale nawet jeśli marznął w ogóle tego po sobie nie pokazał. Nie wiedziałam co mam mu odpowiedzieć, mimo wszystko pragnęłam jedynie położyć się we własnym łóżku i wtulić nos w ciepłą sierść Czarnuszka.
Reszta podróży przebiegła w ciszy, nikt z nas nie wypowiedział ani jednego słowa. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, mocno się zdziwiłam. Wjechaliśmy do małej wioski, gdzie na końcu czekało na nas zejście niżej. Kolejne podziemie?
Schodziliśmy schodami coraz głębiej, a brakujące światło zastąpiły woskowe świece. Echo niosło daleko nasze kroki, a moim ciałem władał teraz strach. Silna ręka Edwina trzymała mnie za rękę i wiedziałam, że nie pozwoli mi tak łatwo odejść. Wpadłam w sidła i nie wiedziałam co mnie czeka.
Kiedy przeszliśmy około stu metrów przed nami rozpostarła się olbrzymia sala. Półmrok jaki tu panował dodawał miejscu wrogości i nieprzyjemnej aury. Wyglądało to jak zadaszony krater. Ściany były nierównomierne, a przy dolnej części wystawały kolce. Ściana mierzyła około pięciu metrów, w tym w połowie rozwidlała się jeszcze głębiej. Zapach stęchlizny bardzo szybko spowodował we mnie odruch wymiotny. Dopiero kiedy oczy lepiej się dostosowały ujrzałam, że wszystko spowite jest krwią. Łapałam z trudem powietrze, nie mogąc uwierzyć co tak naprawdę widzę. 
- Co to jest, czemu mnie tu przyprowadziłeś? – rozgniewana zwróciłam się do ojca, który wykrzywił uśmiech w obrzydliwy sposób i położył dłoń na moim policzku.
- Żyjesz dzięki mnie. – zaśmiał się. – Wiem, że masz w sobie mrok. Jesteś zepsuta, ale dzięki temu żyjesz. 
Jego kciuk wylądował na mojej brodzie, głaszcząc drugą ręką moje ogniste włosy. Dalej nie rozumiałam, jednak nie miałam już czasu na zadawanie pytań. Mężczyzna popchnął mnie na środek areny i rzucił tak, że upadłam. 
- Co zamierzasz? – spytałam wypluwając z ust piasek. 
- Walcz. – rozkazał, wycofując się w dostojny sposób. 
Nagle nad moją głową rozległy się szepty, które następnie przerodziły się w głośne słowa. Wystraszona wstałam, oglądając się wokoło. Rozległ się skrzek metalu, a następnie z góry opadły kraty. Były na tyle duże, że obejmowały całą arenę, ale uniemożliwiały przedostanie się do niej osób postronnych. 
- Lepiej się postaraj, bo zaraz zginiesz. – krzyknął z oddali mój ojciec, wskazując coś za moimi plecami.
W ostatnim momencie się odwróciłam i zdążyłam zrobić unik, uciekając przed ostrym jak brzytwa toporem. Jego właściciel przewyższał mnie o przynajmniej pół metra, a mięśnie zdradzały doświadczenie bojowe. Jego topór był niemal tak wielki jak połowa mojego ciała.
Nagle odczułam potworny ból głowy. Nie miałam jednak czasu się nad sobą użalać, bo przeciwnik wcale nie miał zamiaru dawać mi forów. Zamachnął się, a ja z trudem uniknęłam kolejnego ciosu. Szybko zanalizowałam jego ruchy. Był wolniejszy i mniej zwinny niż ja. Jego siła jednak była na tyle potężna, że nie potrzebował nawet broni do zabicia mnie. Jedno uderzenie z łatwością roztrzaskałoby mi głowę. 
Głęboki śmiech wypełnił arenę, a ludzie jeszcze mocniej darli piersi. Z niesmakiem uciekałam, bo była to jedyna rzecz, którą mogłam teraz robić. Kolce przy ścianie dodatkowo utrudniały walkę, aby przeżyć musiałam pozostać na środku. Powoli moje siły się wyczerpywały, traciłam władzę nad mięśniami.
Niespodziewanie mignęło mi coś obok ucha, a następnie spadło u stopy. Z ulgą zauważyłam sztylet i natychmiast po niego sięgnęłam. Spojrzałam w górę, a widząc znajomą twarz Russusa omal się nie uśmiechnęłam. Było to tak absurdalne, że na moment się zatrzymałam i skarciłam się w myślach. 
To wystarczyło, aby przeciwnik uderzył we mnie trzonem i powalił. Wygięłam się w spazmach bólu, ciężko łapiąc powietrze. Jeszcze żyję, nie dam się tak łatwo zabić. 
Kiedy ostrze wolno na mnie spadało, po raz ostatni wyciągnęłam z ciała maksimum i wyskoczyłam na bok. Zrobiłam to w ostatniej chwili, topór i tak zdążył nieznacznie ściąć moje włosy. Wystarczyła by milisekunda i odciąłby mi głowę. 
Z trudem wydarłam z siebie głos, czując narastający gniew. Widziałam jak ciemność się rozjaśnia, a moje serce jeszcze mocniej przyśpiesza. Ból znikł, a ja zyskałam na szybkości. Parłam naprzód i kiedy tylko zauważyłam lukę, wcisnęłam ostrze w tętnicę szyjną przeciwnika. Dźgałam tak długo aż nie upadł i bezwładnie rozluźnił mięśnie. Siedząc okrakiem na jego plecach, nie czułam niczego innego jak żądzy. Byłam głodna. A z każdą chwilą pustość narastała i nakazywała czynienia więcej.
Rzuciłam się w kierunku ojca, tracąc nad sobą panowanie. Osiągnęłam dziki szał. Zatrzymała mnie jednak krata, zbyt mała, abym mogła się przecisnąć. 
Wtedy nagle wszystko ustąpiło. Osunęłam się na piasek, z trudem łapiąc nieczyste powietrze. Obraz migotał, a wszystko się zamazywało. Widziałam na rękach krew i czułam ogromny ból w lewym boku. Nie wiedziałam czy to moja krew czy może osób, które kiedykolwiek zginęły z mojej ręki. Obłęd mnie dogonił, a ich oczy się we mnie wlepiły. Pojawiła się nawet moja matka, krzycząc, że to wszystko moja wina. Potem nastąpiła już ciemność i zupełnie się jej oddałam.

Jęknęłam głośno, nie mogąc poruszyć żadnym mięśniem. Czułam się jak martwa, choć wciąż żywa. Otworzyłam oczy i z trudem przekręciłam głowę w bok. Widziałam, że jestem obandażowana, a obok siedzi Yra w wlepionym we mnie wzrokiem. 
- Obudziła się. – powiedziała, choć nie miałam siły zlokalizować do kogo się zwraca. Nie widziałam w jej oczach grama uczuć. 
Czułam zapach krwi, który drażnił moje nozdrza. Pokój był szary i nijaki. Nie miałam pojęcia gdzie jestem. Nie wiedziałam nawet czy żyję, wracając myślami do wczorajszego dnia. Ale czy to na pewno było wczoraj? Kiedy to było?
Zaczęłam się gorączkowo śmiać i zmusiłam do uniesienia ciała, a następnie wysunęłam się z łóżka, natychmiast padając na podłogę. Ból w żebrach skutecznie mnie zwinął, a ja zalałam się szaleńczym chichotem.
- Zwariowałam. – stwierdziłam, łapiąc się za włosy. 

Yra? :> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz