Nie byłem pewien, czy powinien marnować swoją energię na mnie. Przecież nic mi się nie stało, nic mi nie groziło... no, może poza zemstą mojego brata, który zapewne zechce się odegrać za to, że powstrzymałem go przed skrzywdzeniem mojego męża. Mimo wszystko, nawet gdyby do takiej sytuacji doszło, to przecież Banshee. Ona nigdy nie pozwoliłaby mu się do nas zbliżyć, nie po tym, co zrobił. I w sumie dobrze, że tu jest. Nie wiem, jak zareagowałaby Psotka, ale Banshee na pewno nie dopuściłaby nikogo, kto chciałby nas zranić.
Nie powiedziałem już nic więcej. Widziałem, że ledwo trzyma się na nogach, był wyczerpany, oszołomiony, jakby wciąż nie do końca rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nie miałem mu tego za złe. Po tym wszystkim, przez co przeszedł, miał prawo czuć się zagubiony. Został skrzywdzony przez mojego własnego brata, człowieka, który nigdy nie powinien dopuścić się czegoś takiego. Nie rozumiem, co się w nim stało, co popchnęło go do takiej podłości. Może to zazdrość? Może nie mógł znieść myśli, że mój mąż, jest mi bardziej wierny i oddany niż oo sam by tego chciał.
A nic nie denerwuje go tak bardzo, jak to, że ktoś wybiera mnie zamiast jego.
- Oczywiście - Szepnąłem cicho, by nie zwracać jego uwagi. Musiał spać. Musiał odpocząć, nabrać sił przed jutrzejszym powrotem do domu. Tak, jutro rano ruszymy w drogę powrotną. Mieliśmy przecież wyruszyć w podróż marzeń, zwiedzić stare ruiny, spędzić razem kilka spokojnych dni. Ale po tym wszystkim… nie mam już na to siły. Chcę tylko wrócić do domu. Tam, gdzie jesteśmy bezpieczni. Tam, gdzie jest nasze miejsce.
Chcę znowu poczuć, jak to jest leżeć razem w łóżku, wtuleni w siebie, rozmawiać do późna, śmiać się z byle czego, kochać się aż do świtu. Tam nikt nas nie skrzywdzi, nikt nie wejdzie między nas.
Mój mąż zasnął pierwszy. Patrzyłem na jego spokojnie śpiącą twarz, na to, jak powoli rozluźnia się jego ciało, jak znika napięcie z twarzy. I wtedy ja też pozwoliłem sobie odpłynąć w końcu po raz pierwszy od dawna, czułem się naprawdę bezpiecznie. Zasnąłem tuż obok niego, w jego cieple, oddając się w objęcia Morfeusza.
Nad ranem obudziłem się jako pierwszy. Poczułem ogromną ulgę, cała noc minęła spokojnie. Nic złego się nie wydarzyło, nikt nie próbował nas skrzywdzić, nikt nie zbliżył się z zamiarem zemsty. Po raz pierwszy od dawna wszystko było tak, jak być powinno cicho, bezpiecznie, spokojnie.
Powoli podniosłem się do siadu, przeciągając leniwie swoje zmęczone mięśnie. Spojrzałem na mojego męża, leżał obok, jeszcze pogrążony w półśnie, ale już zaczynał się poruszać.
- Miki? - Szepnął cicho, unosząc dłoń do skroni, jakby chciał się upewnić, że to wszystko naprawdę się dzieje.
- Tak, skarbie, to ja - Odpowiedziałem łagodnie, pochylając się nieco bliżej. - Jak się czujesz? Myślisz, że dasz radę lecieć? A może chociaż iść? Chciałbym, żebyśmy wrócili dziś do domu, jeśli tylko jesteś na siłach. Mam już dość tych ruin… - Westchnąłem, zerkając na ściany, które wydawały się teraz bardziej obce niż kiedykolwiek. - Nie tego się po nich spodziewałem. - Przesunąłem wzrokiem z ruin z powrotem na niego. - Zdecydowanie wolę być w domu, sam na sam z tobą. Tam nikt nie spróbuje cię skrzywdzić, nikt nie będzie nam przeszkadzać. Tylko my. Tak, jak powinno być - Dodałem cicho, obserwując jego twarz z uwagą, próbując wychwycić każdy, nawet najmniejszy grymas bólu czy niepokoju.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz