czwartek, 23 października 2025

Od Mikleo CD Soreya

 Jego propozycja w ogóle mi się nie spodobała. Czy on naprawdę sądził, że wolę swoje moce od niego? Jeśli tak, to bardzo się mylił. Nie ma dla mnie nic ważniejszego od niego, jest całym moim światem, sensem wszystkiego, co robię. Nie chcę i nie potrafię wyobrazić sobie życia bez niego. Chcę, by był przy mnie do końca moich dni, tak samo jak wiem, że on pragnie tego samego.
- Nawet tak do mnie nie mów - Powiedziałem cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula. - Nie chciałbym żyć bez ciebie. Nie potrzebuję tych mocy, ani skrzydeł. Jeśli mam wybierać między nimi a tobą, zawsze wybiorę ciebie - Dodałem z pełnym przekonaniem.
Schowałem się w jego ramionach, czując ciepło i bezpieczeństwo, jakiego tak bardzo mi brakowało. W jego objęciach świat na moment przestał istnieć, nie było już bólu, strachu ani niepewności. Byliśmy tylko my, dwoje serc bijących w jednym rytmie. Z zamkniętymi oczami wypuściłem energię, tworząc wokół nas barierę, która miała nas chronić przed nadchodzącym atakiem wroga. Tym razem nie pozwolę, by coś nam zagroziło. Nie teraz. Nigdy więcej.
Mój mąż milczał, wtulony we mnie tak mocno, jakby bał się, że jeśli choć na chwilę mnie wypuści, wszystko się rozpadnie. Nie potrafił mnie puścić i nie chciał. A to właśnie on wcześniej twierdził, że powinienem go zostawić. Jakby naprawdę wierzył, że potrafiłbym odejść... Przecież gdybym to zrobił, żadne z nas nie potrafiłoby już żyć dalej. Oboje dobrze o tym wiemy.
Nie przerwałem ciszy. Czułem, że teraz nie potrzebuje słów, tylko spokoju. Czekałem cierpliwie, aż sen powoli zamknie mu powieki. Widziałem, jak jego oddech się uspokaja, jak napięcie znika z jego twarzy. W tej chwili potrzebował przede wszystkim odpoczynku głębokiego, bezpiecznego snu, który pozwoli mu się zregenerować po wszystkim, co przeszliśmy. Trzymałem go w ramionach, czuwając, jakby samo moje serce miało stać się jego strażnikiem.
Kiedy mój mąż w końcu zasnął, leżałem przy nim, czuwając, by nic złego mu się nie stało. Wiem, że nie byliśmy tu całkiem bezbronni, w końcu była z nami Banshee, a jej obecność dawała pewność, że nawet gdybym i ja zasnął, nic by nam nie groziło. Mimo to wolałem dmuchać na zimne. Nie mogłem pozwolić sobie na beztroskę, nie teraz.
Gdzieś w głębi serca tlił się niepokój, cichy, ale uporczywy. Nie mogłem przestać myśleć o moim bracie. Kto wie, czy nie postanowi wrócić… i wykorzystać moment naszej słabości. Był silny, silniejszy, niż ktokolwiek z nas chciałby przyznać. Potrafił skrzywdzić każdego, kto stanąłby mu na drodze. Myślę, że nawet Banshee nie byłaby dla niego poważnym przeciwnikiem. Gdyby tylko chciał… zniszczyłby i ją bez mrugnięcia okiem.
Spojrzałem na śpiącą twarz mojego męża i poczułem, jak ściska mnie w piersi. Wiedziałem, że nie mogę zasnąć. Nie dopóki nie będę miał pewności, że naprawdę jesteśmy bezpieczni.
Czas mijał, a ja uważnie go obserwowałem. Z każdą minutą widziałem, jak jego ciało zaczyna drżeć, a temperatura gwałtownie spada. Jego skóra zimna jak lód, to był zły znak. Wiedziałem, że muszę działać.
Nakryłem go porządnie kocami, wszystkimi, jakie mieliśmy, a było ich zaledwie dwa. Owinąłem go szczelnie, starając się zatrzymać choć odrobinę ciepła. Zawołałem oba psy, by położyły się przy nim. Ich ciepłe ciała miały pomóc go ogrzać, gdy ja musiałem się odsunąć.
Czułem, że mój własny chłód tylko pogarsza sprawę. Każdy mój dotyk odbierał mu ciepło zamiast go dawać, a przecież najmniej na świecie chciałem go skrzywdzić..

<Pasterzyku? C:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz