Nie byłem pewien, czy to naprawdę dobry pomysł. W końcu nie jestem tak ciepły jak nasze psy, a jednak on mnie chciał. Może nie miałem prawa mu tego odbierać.
Kiwnąłem delikatnie głową i położyłem się obok niego na kocu, tuż przy Psotce, która leniwie zmieniła pozycję, by zrobić sobie więcej miejsca. Teraz miał przy sobie dwa psy, które grzały go własnym ciepłem, i mnie, zimnego jak cień, który jednak w tej chwili nie był już dla niego aż tak chłodny. Może z powodu przyzwyczajenia, a może dlatego, że jego własne ciało drżało z chłodu i nie potrafiło już rozróżnić temperatury.
Czułem, jak mocno mnie przytula, jakby chciał mnie schować przed całym światem, jakby wierzył, że dopóki jestem przy nim, nic złego go nie dosięgnie. Dla niego byłem ostoją, a on… był nią dla mnie. Moim spokojem pośród burzy. Moim domem.
Bywał jednak nieprzewidywalny, potrafił przerazić, gdy wybuchał gniewem, zwłaszcza wtedy, gdy sam zaszedłem mu za skórę. Ale te chwile mijały, a ja szybko żałowałem wszystkiego. Bałem się go i kochałem równocześnie. Całym sobą.
Jakby był moim aniołem w ciele diabła takim, w którego zakochujemy się tylko raz, a potem już nikt nigdy nie potrafi dotknąć naszego serca w ten sam sposób.
Leżałem przy nim, czując zmęczenie, spokój i ciepło bijące od jego ciała. W jego objęciach nawet moje własne zimno wydawało się łagodniejsze. Powieki stały się ciężkie, a świat powoli odpływał, aż w końcu zasnąłem w świecie, w którym wszystko było prostsze, łagodniejsze, piękniejsze.
Kiedy się obudziłem, niebo było już pogrążone w mroku. W powietrzu czuć było chłód, a na horyzoncie gromadziły się ciężkie chmury. W oddali już padało, deszcz sunął po ziemi jak zasłona. Wiedziałem, że musimy znaleźć schronienie, zanim i nas dopadnie ulewa. Dla mnie pogoda nie miała większego znaczenia, nie czułem zimna tak jak on ale Sorey i psy byli na nią o wiele bardziej wrażliwi.
- Sorey… - Szturchnąłem go lekko w ramię, starając się obudzić go delikatnie. - Musimy się przenieść w bezpieczniejsze miejsce. Idzie ulewa - Szepnąłem cicho, żeby go nie przestraszyć, jednocześnie chcąc wybudzić go ze snu.
Przez chwilę jeszcze nie reagował, jakby wciąż trwał w tym sennym spokoju. Deszcz był coraz bliżej, a powietrze gęstniało od zapachu mokrej ziemi i burzy, która zbliżała się nieuchronnie.
Mój mąż bardzo niechętnie otworzył oczy, spoglądając na mnie zmęczonym, nieobecnym wzrokiem. Widać było, że wciąż potrzebuje chwili, by dojść do siebie. Nic dziwnego, trucizna którą podał mu mój brat, naprawdę mu zaszkodziła.
Wiedziałem jednak, że nie możemy tu zostać. Zaraz się przeniesiemy do jaskini, która, mam nadzieję, znajduje się gdzieś niedaleko. Tam odpocznie, prześpi całą noc, a rano oby poczuje się lepiej.
- No chodź, proszę… - Szepnąłem, delikatnie dotykając jego ramienia. - Zaraz zacznie padać. Zmokniesz i wtedy będziesz się czuł jeszcze gorzej. - Pomogłem mu usiąść, obserwując, jak z trudem łapie równowagę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zdoła sam stanąć na nogi, czy będę musiał go podeprzeć, może nawet prowadzić kawałek drogi.
Nie wiedziałem, jak daleko znajduje się najbliższa jaskinia, jednak miałem nadzieję, że jest ona na tyle blisko, aby mój mąż był w stanie sam tam dojść, ewentualnie z moją drobną pomocą.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz