wtorek, 21 października 2025

Od Mikleo CD Soreya

Słysząc głos mojego męża, odruchowo ruszyłem w jego stronę, nie chcąc, by czekał na mnie ani chwili dłużej, niż to konieczne. Z moich ubrań wciąż leniwie skapywały krople wody, tworząc małe, nieregularne plamy na ziemi. Otrzepałem się z chłodu, który przenikał przez mokry materiał, i zawołałem:
- Już idę! - Odpowiedziałem, jedną ręką próbując osuszyć skórę z resztek wody, która mogłaby mu przeszkadzać. - Naprawdę jesteś pewien, że dasz radę? Nie żebym w ciebie nie wierzył, tylko... po prostu się martwię. A co jeśli jeszcze nie jesteś w pełni sił? Co, jeśli coś pójdzie nie tak i spadniemy? Nie daj Boże, gdybyś sobie coś zrobił... nie zniosę myśli, że mógłbym mieć cię na sumieniu. - Martwiłem się, jak zawsze. Ale to nie było nic nowego. Troska o niego towarzyszyła mi odkąd się poznaliśmy. Kochałem go jak głupi, całym sobą, może nawet za bardzo. Dla niego byłem w stanie zrobić wszystko, naprawdę wszystko. Inni mówili, że przesadzam, że zbyt wiele poświęcam… ale oni nie rozumieli. On i nasze dzieci byli całym moim światem. Gdyby trzeba było po raz kolejny oddać za nich życie, zrobiłbym to bez wahania.
- Miki, proszę cię, nie dramatyzuj - Odezwał się łagodnie Sorey, podchodząc bliżej. - Nie jestem dzieckiem, wiem, co robię. Nic mi się nie stanie. Jeśli poczuję się gorzej, dam ci znać, dobrze? Wtedy po prostu wrócimy na dół. - Uśmiechnął się lekko i musnął moje czoło pocałunkiem, a ja, mimo całego niepokoju, poczułem znajome ciepło, które zawsze towarzyszyło jego dotykowi.
- To może chociaż wezmę coś od ciebie? - Zaproponowałem odruchowo, nie myśląc o tym, że przecież skoro to on ma mnie nieść, to wszystko, co zabiorę, i tak będzie musiał unieść razem ze mną. Dopiero po chwili dotarło do mnie, jak absurdalnie to zabrzmiało.
- Miki... - Zaczął Sorey z pobłażliwym uśmiechem, ale nie pozwoliłem mu dokończyć.
- Wiem, wiem. To nie miało sensu - Westchnąłem, przecierając twarz dłonią. - Głupie z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę muszę zacząć myśleć, zanim coś powiem. - Sorey roześmiał się cicho, a dźwięk jego śmiechu rozproszył resztki napięcia. Spojrzałem na niego i pomyślałem, że nawet jeśli czasem zachowuję się jak idiota, to przynajmniej jestem idiotą, który kocha z całego serca.
- To co, możemy w końcu lecieć? - Zapytał z lekkim uśmiechem, a ja tylko skinąłem głową, nie odzywając się już ani słowem. Skoro wcześniej mówiłem głupoty, to lepiej było po prostu zamilknąć. On nic takiego mi nie zarzucił, oczywiście, ale ja sam doskonale wiedziałem, że czasem potrafię palnąć coś bez sensu. Lepiej więc było nie kusić losu. - Chodź tu do mnie - Powiedział cicho, wyciągając ręce w moją stronę.
Bez wahania podszedłem bliżej, pozwalając mu objąć mnie mocno. Jego ramiona były ciepłe i pewne, tak inne od chłodu powietrza, które zaraz nas otoczy. W jednej chwili wzbił się w powietrze, mocno trzymając mnie w ramionach, aby przypadkiem nic mi się nie stało. 
Czując przyjemny wiatr, na chwilę zamknąłem oczy aby pozwolić sobie na relaks, nim znów kupiłem się na uważnym obserwowaniu mojego męża któremu w razie co będę musiał pomóc choć w rzeczywistości nie wiem nawet jak.

<Pasterzyku? C:> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz