Spanikowany jak jeszcze chyba nigdy w swoim życiu podniosłem się z ziemi, biegnąc do plecaka, z którego wyciągnąłem wszystkie najpotrzebniejsze mi rzeczy do zatamowania krwawienia, które nie wyglądało najlepiej, do tego bardzo martwiła mnie niemożność uleczenia jego rany, przecież zawsze potrafiłem leczyć wszelakiego rodzaju rany. Co prawda takiej jeszcze nie leczyłem, ale czym ona się różni od reszty? Może tym, że tu nie ma kawałka ramienia. Boże mój jedyny wiedziałem, że ta droga przyniesie nam samo nieszczęście.
- Już jestem - Po zdobyciu potrzebnych rzeczy wróciłem, do którego męża ranę musiałem opatrzeć szybko i dokładnie tak by nie utracił jeszcze więcej krwi. Trzęsącymi się rękoma owijałem dokładnie dłoń męża, starając się nie pokazywać zbyt wielu emocji, by nie martwić Yuki'ego co nie było wcale aż takie proste, już same dłonie zdradzały więcej niż słowa.
- Spokojnie aniele nic mi nie będzie - Cichy głos męża zmusił mnie do spojrzenia na jego twarz starającą się przez cały ten czas uśmiechać do mnie, mimo że widać było po nim, jak bardzo osłabiony jest.
- Cii, nic nie mów, teraz musisz odpocząć - Poprosiłem, wiedząc, że i tak nie będzie w stanie ruszyć w dalszą podróż i chyba to najbardziej mnie martwiło, pożywienie się mu kończy a rana, którą ma musi zostać jak najszybciej zszyta, w tym wypadku nie mogę mu pomóc, a od zamku dzieli nas jeszcze cztery dni, jak w takim stanie ma dotrzeć? - Proszę, to powinno uśmierzyć ból - Wraz z opatrunkiem przyniosłem zioła lecznicze, które spakowałem do torby, będąc jeszcze w azylu, podając je mężowi. - Żuj to, nie są najlepsze, ale powinny pomóc - Dodałem, pomagając mu powoli wstać, aby z trudem doprowadzić go do naszego obozowiska, gdzie musiałem położyć go na kocu, w tym wypadku musimy jeszcze tu zostać, pilnując, aby Sorey gorzej się nie poczuł.
Na szczęście chłopak zasnął, co na pewno w tej chwili bardzo było mu potrzebne, nie wiedziałem tylko, jak miałem go doprowadzić do zamku, gdy jego stan był aż tak krytyczny.
- Mamo czy z tatą będzie wszystko dobrze? - Mały Yuki podszedł do mnie, bardzo martwiąc się o swojego tatę, nic dziwnego i ja strasznie się o niego martwiłem, jeśli w ciągu kilku dni nie zobaczy go medyk, może umrzeć i tego obawiałem się najbardziej.
- Oczywiście, że tak. Skarbie twój tata z niejednej opresji wyszedł, tym razem też da sobie radę - Przyznałem, w końcu nie dam mu umrzeć, choćby nie wiem co, to nie wchodzi w grę, wyjdzie z tego, już ja jestem tego pewien.
Po kilkunastu godzinach, gdy u mojego męża zaczęła się gorączka. Wiedziałem, że czasu jest już coraz to mniej, musiałem wiec działać i sam zaciągnąć go do zamku, gdy to z nim samym nie było kontaktu. Tak więc wystarczy tylko zaciągnąć go do głównej drogi, na której na pewno znajdziemy pomoc tylko pytanie, jak go tam zaciągnąć? Nie mając za wielkiego wyboru ani za wiele pomysłów chwyciłem jego drugie zdrowe ramię, opierając cały ciężar jego ciała na moich barkach, drugą ręką podtrzymując jego ciało, na tyle ile umiałem, z trudem robiąc krok za krokiem. Mój mąż był nieprzytomny, z powodu czego był dużo cięższy do tego plecak, który nosiłem, wcale mi tego nie ułatwiał, w tym wszystkim dobre było jedynie posłuszeństwo chłopca, który grzecznie szedł obok mnie, nawet podczas nocy nie narzekając na zmęczenie.
- Jesteśmy - Padnięty jak nigdy wcześniej opadłem z sił przy drodze w lesie prowadzącej do zamku, gdyby tak ktoś go znalazł, jutro z rana byłby w zamku, jeśli jednak to się nie stanie, nie dam rady dalej z nim iść, jest za ciężki, a ja sam już traciłem siły.
Ciężko dysząc jak po biegach, położyłem go na ziemi, sprawdzając jego ranę i temperaturę, które najlepsze nie były, boże jedyny pomóż, dalej już nie mogę.
- Mam, no chodź, musimy iść - Yuki podszedł do mnie, pośpieszając mnie, chcąc, abym szedł dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, jak ciężko idzie się z nieprzytomnym człowiekiem.
- Zaraz, potrzebuje minutki - Wydukałem, rozglądając się po lesie.
- Tata może umrzeć, nie możemy odpoczywać - Wydusił z płaczem w oczach.
- Nie umrze, nie martw się - Obiecałem, w tym samym momencie słysząc konie i ludzi, ktoś tędy jedzie. Boże jesteśmy ocaleni, nasz pan mnie wysłuchał, niech mu dzięki będą.
Z niecierpliwością czekałem na ludzi, którzy powoli zbliżali się do nas, mając nadzieje, że nie są to jacyś bandyci, tego tylko było mi jeszcze trzeba, nie mam siły już walczyć ani dalej iść, ta cała trasa była dla mnie koszmarem.
- Mikleo? Yuki? Co wy tu robicie? - Słysząc głos Alishy, poczułem ulgę, nie wiem, co tu robi i czemu jest poza zamkiem, ale się cieszę, uratuje mojego męża i tylko to się liczy. - O boże co się mu stało? - Po chwili Królowa dostrzegła Soreya leżącego na ziemi, wciąż nieprzytomnego i z wysoką gorączką.
- Zaatakował go potwór, musisz nam pomóc, nie jestem już w stanie doprowadzić go do zamku - Poprosiłem, nie musząc długo czekać na reakcję królowej, która rozkazała swoim rycerzom, wziąć Soreya do powozu ruszając czym prędzej w drogę, gdy to liczyła się każda następna minuta mogąca uratować mu życie...
W zamku byliśmy już dwa dni, w międzyczasie Sorey z opatrzoną raną odpoczywał w łóżku, wciąż nie odzyskując przytomności, co martwiło i mnie i naszego syna, mimo że sam medyk kazał czekać, ile jednak czekać można? Od wypadku nie ma z nim najmniejszego kontaktu i to właśnie ten fakt niezmiernie mnie martwił, tak bardzo chciałbym, aby już się obudził, potrzebowałem go, Yuki go potrzebował, a jego stan nie pomagał mi w zamartwianiu się, nawet podczas snu widząc jego fatalny stan, do którego mogło nie dojść, gdybym to ja poszedł po Yuki'ego.
- Sorey skarbie obudź się - Siedząc przy łóżku, trzymałem jego dłoń, ciągle przy nim czuwając, tylko czekając na przebudzenie, które nastąpi, na pewno nastąpi tylko dopiero, wtedy gdy on sam będzie już na nie gotowy...
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz