Było dobrze, nawet bardzo dobrze, ale nie było idealnie. Idealnie byłoby, gdyby chusta nie zakrywała obroży, ale lepiej być już nie mogło. Musiałem to zaakceptować i cieszyć się, że Mikleo w ogóle chce ją nosić i się do niczego nie zmusza. Położyłem swoje dłonie na jego biodrach, a następnie ucałowałem go w szyję, tuż ponad jego chustką.
- Wolałbym, aby tego nie było – wymruczałem, delikatnie przesuwając palcem po materiale zakrywającym jego cudowną obrożę.
- Na to nie licz – powiedział lekko rozbawiony, by zaraz złożyć delikatny pocałunek na moim policzku.
- No idziecie?! – z daleka dotarł do nas zniecierpliwiony glos Yuki’ego. Chłopiec naprawdę chciał już wrócić do zamku, do swojego psa i przyjaciółki. Przyznam, trochę cieszył mnie ten fakt, kiedy tylko tutaj przyszliśmy myślałem, że naszemu synowi spodoba się tutaj na tyle, że nie będzie opuszczać azylu. Ku naszemu szczęściu, tęsknota za zwierzakiem oraz małą ludzką przyjaciółką okazała się silniejsza.
- Idziemy, spokojnie! – odkrzyknąłem, niespecjalnie wzruszony. Przecież nie musimy się nigdzie spieszyć, mamy dużo czasu... a nie, stop, nie mamy. Jeżeli nie dostaniemy się do zamku odpowiednio szybko, mogę mieć malutki problem. Ale to tylko ja, oni nie muszą się niczym przejmować. – Prowadź, znasz drogę – odezwałem się do mojego męża, zdejmując swoje dłonie z jego ciała i odsuwając się od niego.
Oboje musieliśmy odrobinkę przyspieszyć, Yuki naprawdę wypruł na przód i wypadałoby go dogonić, nim zniknie nam z pola widzenia. Tylko tego by nam brakowało, by nasze dziecko nam zginęło, albo by coś go zaatakowało, kiedy nie ma nas w pobliżu... oj, zdecydowanie powinniśmy przyspieszyć, nie wybaczyłbym sobie tego, gdyby Yuki stał się ranny. Teraz jest na to bardziej prawdopodobne niż ostatnio, w końcu teraz będziemy podróżować teoretycznie mniej bezpieczną, ale szybszą drogą. Chociaż, ostatnio miało się odbyć bez większych atrakcji, a i tak zostaliśmy zaatakowani przez wielkiego gada. Aż się boję, jakie niespodzianki mogą nas spotkać podczas tej drogi.
***
Dni mijały nam szybko i bardzo monotonnie. Widziałem, że Mikleo nie był do końca zadowolony, kiedy mówiłem mu, że nie będę jakieś dnia nic jadł. Nie mogłem mu jednak nic na to poradzić, osobiście wolałem jeść co drugi dzień, niż codziennie i później głodować przez parę dni.
- Gdyby tyle nie padało, już dawno bylibyśmy w zamku – powiedział któregoś dnia niezadowolony Mikleo, zdejmując barierę. Fakt, bardzo dużo czasu straciliśmy przez to, że pod barierą stworzoną przez mojego męża musieliśmy przeczekiwać deszcz. Teraz było podobnie, dopiero przed paroma minutami przestało padać.
- Gdybyśmy szli pomimo deszczu, na pewno by nam się udało – odparłem, leniwie się przeciągając. Jedzenie już powoli mi się kończyło, ale za jakieś trzy, cztery dni powinniśmy dotrzeć do zamku. Jakoś dam sobie radę, bo tak jakby nie mam za bardzo wyjścia. Muszę dać radę, nie widzę innej możliwości.
- Ale dzięki temu nie zachorowałeś – zauważył, biorąc plecak na swoje ramiona.
- Trochę deszczu nic by mi nie zrobiło, trochę nabrałem przez ostatnie lata odporności – powiedziałem, jakby z lekkim żalem. Fakt, jak byłem młodszy nie było ze mną najlepiej i potrafiłem zachorować przez drobny deszczyk. Mimo wszystko nieustająca podróż przez ponad dwa zrobiła swoje. – Gdzie Yuki? – spytałem, kiedy nie zauważyłem nigdzie wokół swojego syna. On jak zwykle nie siedział z nami, tylko bawił się wokół.
- Chyba nad rzeką.
- Pójdę po niego – powiedziałem, schodząc ze wzgórza, na którym się zatrzymaliśmy.
Mój mąż miał rację. Kiedy tylko minąłem drzewa i krzaki, nad brzegiem ujrzałem chłopca, doszczętnie przemoczonego, ale bardzo szczęśliwego. Takim to dobrze, że deszcz im nie przeszkadzał, było im o wiele łatwiej w życiu. Zawołałem Yuki’ego do siebie, nie widząc za bardzo sensu, aby do niego pochodzić. Nie do końca zadowolony chłopiec wstał z ziemi i zaczął iść w moim kierunku, nie mając za bardzo innego wyjścia. Kiedy dziecko było dosłownie kilka metrów ode mnie, z tyłu głowy zapaliła mi się czerwona lampka, chociaż nie wiedziałem, z jakiego powodu. Niczego złego w pobliżu nie było... chyba. A przynajmniej niczego nie wyczuwałem, Mikleo też niczego nie wyczuwał, więc powinno być wszystko w porządku.
A jednak nie było. W jednym momencie jakby znikąd zmaterializował potwór wyglądem przypominający ogromnego wilka. Przynajmniej wiem, dlaczego nie potrafiłem go wyczuć. To nie był helion. Niewiele myśląc, rzuciłem się w kierunku chłopca, by uchwycić go w swoje ramiona i tym samym ochronić przed kłami stwora. Udało mi się i potwór wbił swoje zęby w moje przedramię, powodując u mnie tym ogromny ból. Pomimo tego wyszarpałem się z uścisku bestii, nie bardzo przejmując się tym, że przez to straciłem kawałek ramienia. Nie wiem, jakim cudem powstrzymałem się od krzyku.
Stwór też się tym nie przejął i już szykował się do zadania następnego ataku, ale powstrzymał go od tego uderzający w niego wodny bicz oraz strzała, jedna za drugą. To wystarczyło, by zniechęcić potwora do dalszego ataku. Wydał z siebie głuchy warkot i odskoczył w bok, unikając przy tym kolejnej strzały, by zaraz przeskoczyć przez rzekę i zniknąć nam z pola widzenia.
- Nic wam nie jest? – usłyszałem spanikowany głos Mikleo, który zaraz pojawił się obok nas. – Boże, przecież się zaraz wykrwawisz – dodał z przerażeniem widząc moją ranę. Mógł mieć troszkę racji, krew uciekała ze mnie bardzo szybko, zdążyłem już ubrudzić nie tylko swój strój, ale i trochę spodenki Yuki’ego. I do tego ten okropny ból...
- Nie jest tak źle – powiedziałem uspokajająco czując, jak kręci mi się w głowie. Musiałem na chwilę usiąść, ale to zaraz. Postawiłem mojego syna na ziemi i poczochrałem jego włosy czystą dłonią. – Trzymasz się? – spytałem, uśmiechając się do niego delikatnie. Przerażony chłopiec pokiwał niepewnie główką, wpatrując się w moje wybrakowane ramię. – Mama zaraz się tym zajmie, nie martw się tym – dodałem i w tej samej chwili poczułem, jak Mikleo ostrożnie chwyta moją rękę i unosi ją, by mógł mieć lepszy widok.
- Żebyś wiedział – burknął, niezadowolony i może odrobinkę przerażony. Nic już nie powiedziałem, tylko czekałem cierpliwie, aż mój mąż zrobi swoje. – Nie mogę nic zrobić – usłyszałem po krótkiej chwili jego spanikowany głos.
- Co? – spytałem trochę nieobecnie. Miałem wrażenie, że się przesłyszałem, jak to nie może nic zrobić? Przecież on jest w tym bardzo dobry, z taką raną poradziłby sobie w kilka sekund...
- Rana nie chce się zrosnąć... – wyczuwałem coraz większą panikę w głosie mojego męża, dlatego musiałem zadziałać sam. Nie mogliśmy przecież rozmawiać, bo jakby nie patrzeć, właśnie się wykrwawiałem. Musiałem nadzieję, że spakowałem jakieś leki przeciwbólowe, bo nie dam rady podróżować, ciągle czując ten ból.
- Najwidoczniej musze dość do siebie bez anielskiej pomocy. Spakowałem bandaże, przyniesiesz je? Trzeba zatamować krwawienie, nim faktycznie się wykrwawię – powiedziałem czując, że chyba powoli tracę kontakt ze światem. Usiadłem ostrożnie na ziemi, ciężko oddychając i starając się za wszelką cenę jeszcze nie mdleć, co mogło być ciężkie, biorąc pod uwagę ból oraz to, że z sekundy na sekundę tracę coraz więcej krwi.
<Aniołku? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz