niedziela, 27 kwietnia 2025

Od Soreya CD Mikleo

 Kiedy trafiłem do piekła, nie miałem za bardzo czasu na myślenie o czymkolwiek niż o moim zadaniu. Chociaż przyznać muszę, pierwszy raz czułem się tak... dobrze. Swobodnie. Jakoś tak lepiej się oddychało, pomimo że przecież było duszno, jak to w piekle bywa. Od razu też wyczułem, że moja skromna osoba cieszy się wielkim zainteresowaniem. 
Od razu zostałem zaprowadzony do pokoju narad, gdzie została mi przedstawiona sytuacja, dostałem całą dokumentację, mapy, przedstawiony dowódcom, którzy patrzyli na mnie jak na robaka... Oj, to naprawdę będą ciężkie dziesięć lat. 
Tak jak było mi zapewnione w pakcie, nie musiałem uczęszczać w bitwach, mogłem poruszać się po całej posiadłości pretendenta piekielnego tronu, miałem swój mały kącik, a wszystko, co miałem za zrobić, to doradzać. I spierać się z dowódcami. Nie traktowali mnie poważnie, wątpili w moje słowa, bo ja się przecież nie znam. No i mieli rację, nie znałem się, skąd się miałem znać? Skoro jednak Crowley mnie tu chciał, to do czegoś mogłem się mu tu przydać. I nawet mu się nie dziwiłem, większość pomysłów, jakie słyszałem z ich ust, nie była najlepsza; za duże straty, za małe korzyści. Owszem, nawet jeżeli jakiś demon tu zginie, to ma możliwość odrodzenia się, ale kto powiedział, że znów stanie po tej samej stronie? No i czy się odrodzi. Nie wydaje mi się, by umieranie było przyjemne, więc trzeba to wziąć pod uwagę. Zresztą, zauważyłem już jakiś czas temu, że Crowley wolał walczyć sprytem. Szybkie uderzenia, zajmowanie strategicznych punktów i poszerzanie terytorium i wpływów. Zresztą, on rozumiał demony. Wiedział, jak je podejść, albo raczej jak zagrozić, by przeszły na jego stronę. Tak to było ze mną, i z tego co wiem, podobnie postąpił z kilkoma innymi wyższymi rangą demonami. Jego siła perswazji była przerażająca. 
Najbardziej podobały mi się momenty, kiedy narady się kończyły, a ja mogłem wrócić do pokoju. A narady dosłownie potrafiły trwać kilka dni... Kilkadziesiąt godzin na żmudnych rozmowach i analizowaniu, które ruchy będą najrozsądniejsze. W takich chwilach nawet rozumiałem, dlaczego Miki śpi, chociaż nie musi. To był odpoczynek dla umysłu. No ale na sen w tym miejscu nie mogłem sobie pozwolić. To zbyt niebezpieczne. 
W końcu wyszedłem po jednej z takich długich narad i wróciłem do pokoju, padając na łóżko. Zerknąłem na kalendarz, który odliczał czas do końca mojego więzienia. Kilka tygodni... U niego to pewnie kilka dni. Zerknąłem na opaskę na moim nadgarstku. Ależ to się dłuży. 
– Dziękuję ci, moja droga – powiedziałem do Banshee, która to wskoczyła do łóżka wraz z maskotką owieczki. – Przynajmniej tobie się tu podoba – dodałem, drapiąc ją za uchem. Fajnie było na początku, ale teraz ten ogień, popiół, śmierć... Trochę tęskniłem za wodą i zielenią. A może to tylko z prawdziwej tęsknoty za Mikim. 
Usłyszałem pukanie do drzwi, ale nie odpowiedziałem. Kiedy miałem czas wolny, ignorowałem wszelkie próby kontaktu, a trochę ich było. I chociaż samotność mi doskwierała, nie mogłem im ulec. Kontakt mogę utrzymywać tylko i wyłącznie z moim mężem. Jeszcze tylko kilkaset tygodni i znów go zobaczę, przecież wytrwam. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz