Dochodziło południe. Dzień zapowiadał się nad wyraz przyjemnie – od samego ranka bezchmurne niebo zwiastowało iście wiosenną pogodę. Ciepłe promienie górującego nad horyzontem słońca zalewały pobliskie wioski, a delikatny wiatr mierzwił włosy ich mieszkańców. Przyjazny zefir idealnie równoważył odczuwalną przez ludzi temperaturę, jednocześnie przywodząc za sobą bogatą pulę różnorodnych, kwiecistych zapachów wydobytych z łąk otaczających mieściny. Dźwiękom towarzyszącym delikatnym powiewom wtórowały całe gromady ptaków, które grupowo obsiadywały niemalże każe możliwe drzewo, dając przy tym pokaz prawdziwie wytwornych melodii. Upraszczając – podręcznikowy przykład idealnego, wiosennego dnia.
Niestety, optymistyczne plany matki natury ni jak nie pokrywały się z tym, co gotowała dla mnie nadchodząca doba. Od rana przez nasz mały zakład zielarski przewinęły się tabuny ludzi. Biorąc pod uwagę ostatni utarg, była to sytuacja co najmniej niespodziewana. To tak, jakby wszyscy potencjalni klienci zmówili się, aby gruntowne uzupełnianie domowej apteczki przeprowadzić jednego, tego samego dnia. Z tego też powodu ja oraz Matka od momentu pobudki mieliśmy dłonie pełne roboty. I to dosłownie. Ledwo co zdążyłem narzucić na siebie sztruksowe spodnie i lekką, lnianą koszulę, gdy przez próg sklepu przeszedł pierwszy delikwent. A tuż za nim drugi, trzeci, czwarty, dziesiąty… i tak w nieskończoność.
W takiej sytuacji niechlubna rola kasjera oraz osobistego doradcy każdego z nabywców przypadała mi, podczas gdy Matula latała z kąta w kąt, ciągle dokładając coraz to nowsze, warzone na poczekaniu wywary na półki sklepowe. Raz po raz wychodziła na tyły domu, aby nieco ulżyć sobie i odetchnąć świeżym powietrzem, a jednocześnie zebrać część z własnoręcznie posadzonych ziół, które następnie układała na witrynie.
Tenże rozkład prac działał bez najmniejszego zarzutu do czasu, gdy niespodziewanie do zakładu zielarskiego wbiegł przerażony syn miejscowego rolnika, Franca McDullana. Sytuacja ta była niecodzienna, gdyż rodzina Dullanów najczęściej odcinała się od innych mieszkańców wsi, ograniczając kontakty interpersonalne do siebie nawzajem oraz zatrudnianych przy pracy w roli chłopów. Tłum momentalnie rozstąpił się, dopuszczając spanikowanego nastolatka do lady. Na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że nie przynosi ze sobą dobrych wieści. Chłopaczyna zlana była potem. Jego świszczący oddech sugerował, że całą trasę od gospodarstwa do sklepu pokonał biegiem, a trzęsące się dłonie oraz wybałuszone oczy mówiły, że stało się coś złego. Ledwo co zrozumiałem pojedyncze słowa z niezgrabnych stęknięć dzieciaka, który nieudolnie starał się wytłumaczyć czego oczekuje od zebranych w zakładzie ludzi. Dopiero po dłuższej chwili, gdy jego oddech zdążył dość do normy, a nerwy uleciały częściowo, chłopak niedbale objaśnił sytuację. Jego brat, Malcolm, w trakcie roboty na polu wlazł pod ostrza jednej z maszyn. Ta poharatała mu nogę, która po wszystkim ponoć wyglądała okropnie. Pracownicy, widząc całe zajście, znieśli go z pola. Mężczyzna siłą pięciu chłopów przeniesiony został do domu, jednak na miejscu żaden z nich nie był w stanie udzielić mu konkretnej pomocy. Bandażowanie tego typu ran, zakładanie opatrunków uciskowych czy usztywnianie kończyny wychodziło poza kwalifikacje każdego z robotników. Przy czym najbliższy lekarz znajdował się we wsi oddalonej od nas przeszło piętnaście kilometrów, dlatego też po szybkim namyśle mężczyźni zdecydowali się wezwać mnie. Uznali, że jako zielarz będę zdolny pomóc synowi szefa. Woleli nie ryzykować natychmiastowego przewożenia chłopaka w takim stanie – nie byli pewni, czy w trakcie trasy nie straci zbyt dużej ilości krwi, co mogłoby być fatalne w skutkach.
Słowa dzieciaka na pewno nie były tym, czego mógłbym spodziewać się po tym pięknym dniu. Szybko jednak podjąłem decyzję odnośnie tego, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Bez chwili namysłu wyłożyłem na ladę garść liści, z których wywar miał właściwości uspokajające. Wytypowałem kilka osób z tłumu, każąc zająć się bliskim omdlenia nastolatkiem. Sam zaś wrzuciłem do skórzanej torby kilka niezbędnych rzeczy - błagając w duchu, aby na miejscu mieć dostęp do niektórych specyfików – po czym żwawym krokiem opuściłem zakład. Na odchodne kazałem komuś powiadomić moją Matkę, która chwilę wcześniej wyszła na zewnątrz. Schodząc w werandy kątem oka dostrzegłem sporego, białego kota, jednak w pośpiechu całkowicie zignorowałem jego obecność. Tym bardziej nie zauważyłem, jak ten zgrabnie zeskoczył z poręczy, idąc w moje ślady.
Po niecałych dziesięciu minutach szybkiego truchtu dotarłem na miejsce. Wielki, zbudowany niecałą dekadę temu dom Rodziny McDullen wyrósł przede mną znienacka, przybijając swymi sporymi - jak na tutejsze standardy - gabarytami. Świadomość koszmaru rozgrywającego się wewnątrz jedynie spotęgowała nieprzyjemne uczucie wiercenia w żołądku, przyprawiając mnie o mdłości. Z czasem, jak zbliżałem się do posiadłości, ujrzałem dwie drobne sylwetki stojące przy wejściu. Na początku mogłem jedynie zakładać kim są owe postacie. Z odległości około pięciu metrów udało mi się rozpoznać w nich dwie młode gosposie pracujące dla Franca. Spanikowane kobiety – jedna zawzięcie skubiąca rąbek fartucha, druga zalewająca się słonymi łzami – wskazały mi pomieszczenie, w którym miał znajdować się Malcolm.
Cała „akcja” – jak to miałem w zwyczaju nazywać – trwała niecałe pół godziny. Na wstępie przywitały mnie twarze pięciu bladych jak kreda osiłków, którzy jak jeden mąż rzucili się w moim kierunku, błagając o pomoc. W tym momencie zakasałem rękawy, po czym nachyliłem się nad jęczącym z bólu mężczyzną. Po szybkim zerknięciu na uszkodzoną kończynę chłopaka zdecydowałem się na założenie opatrunków uciskowych, tak, aby móc bezpiecznie przetransportować Malcolma do lekarza. Innej opcji nie widziałem. Dopiero ten mógłby zająć się samymi obrażeniami dobrze oraz profesjonalnie, nie ryzykując przy tym zdrowia mężczyzny. Z tą myślą zabrałem się do roboty, co chwila rozstawiając po kątach obecnych przy zabiegu robotników.
W trakcie opatrywania nogi chłopaka, niestety, napotkałem kilka trudności – między innymi w skórze Malcolma pozostało kilka odłamków metalu pochodzących z zepsutej maszyny rolniczej, a krwotok okazał się większy, niż mógłbym się tego spodziewać. Koniec końców, po trzydziestu minutach użerania się z opatrunkami i hektolitrami krwi, mężczyzna zapakowany został do wozu, który niezwłocznie popędził w kierunku wspomnianej wcześniej wsi. Pracownicy McDullenów dziękowali mi wylewnie dobre dziesięć minut, po czym wrócili do swoich obowiązków.
W tym momencie pozwolę sobie jednak skupić się na nikim innym, jak na mnie. Po tym wszystkim czułem się jak po co najmniej czterdziestu godzinach ciężkiej, fizycznej pracy. Ewentualnie tak, jakby przeszło po mnie stado słoni. Każdy możliwy cal mojego ciała bolał, wszystkie mięśnie paliły żywym ogniem. Wszystko to za sprawą stresu, złości i niepotrzebnego płaczu. Zrezygnowany usiadłem na schodach okalających tylne wyjście domu McDullenów. W tym momencie jedynym, czego pragnąłem, było zaznanie odrobiny spokoju. Westchnąłem głęboko, a mój głos poniósł się w las przy akompaniamencie cichego skrzypnięcia desek, które wygięły się nieznacznie pod nowym ciężarem. Zamarłem w bezruchu, przez dłuższą chwilę tępo wpatrując się w swoje dłonie. Dopiero w tamtym monecie dotarło do mnie to, że całe moje przedramiona oblepione były świeżą, rubinową krwią Malcolma. Fakt ten wzbudził we mnie kolejną falę mdłości. Właśnie te odczucia skutecznie upewniły mnie w postawionym kilka lat temu stwierdzeniu, że absolutnie nie nadaję się na medyka.
W tym samym momencie, po raz kolejny tego dnia, kątem oka ujrzałem kota.
Znowu białego.
Znowu dużego.
Znowu patrzącego się prosto na mnie.
Mogłem założyć się, że był to ten sam sierściuch.
Skubany odszedł dwa metry, po czym usiadł prosto naprzeciw mnie. Swój szkarłatny wzrok ponownie wbił w moją osobę.
- Sio, poszedł – prychnąłem, odruchowo zasłaniając usta oraz nos dłonią. Ostry, metaliczny zapach krwi momentalnie podrażnił moje nozdrza. – Jeszcze mi tego brakowało. Chodzące nieszczęście. Psik. Spadaj stąd, grubasie, bo zaraz i mnie trzeba będzie ratować.
Zwierzak spojrzał na mnie z przerażająco ludzkim wyrazem… pyszczka? Wyraźnie dostrzec mogłem w nim zażenowanie oraz nutę ironii. Najwidoczniej pojęcie alergii nie przemawiało do niego w takim stopniu, jakiego oczekiwałem.
Yael?
1191 słów
1191 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz