poniedziałek, 13 maja 2019

Od Samuel'a

      Słońce wzeszło już nad horyzont, oświetlając małą mieścinę swoimi wiosennymi promieniami. Ciepły blask oblewał wyłożone brukiem ulice, obwieszczając przybycie kolejnego, pięknego poranka. Wraz z nastaniem dnia, do życia budzili się również mieszkańcy wioski, która powoli rozpoczynała swą standardową rutynę. Zewsząd dobiegały dźwięki codziennej krzątaniny. Kobiety otwierały okna, chcąc wpuścić do chałup odrobinę świeżego powietrza po całonocnym zaduchu. Razem z gosposiami przygotowywały poranne uczty, których różnorodne, przywodzące na pamięć przytulne domostwo zapachy wylewały się na ulicę, drażniąc tym samym nosy przechodniów. A tych było zaskakująco wiele, co mocno zdziwiło Samuela, chociaż ten wiedział, że w grupie znaczną większością byli handlarze oraz ciecie. Ci, jak co rana, zawzięcie dbali o swoje interesy. Część z nich naprędce ustawiała własnoręcznie zbite blaty, inni natomiast rozstawiali jaskrawe, materiałowe zadaszenia. Pozostali znosili zewsząd wielkie skrzynie i kosze pełne owoców, warzyw, pieczywa, nabiału, przypraw, ziół i innych dogodności, które już niebawem miały trafić w ręce zainteresowanych kupców. Warto bowiem wspomnieć o zasadzie tegoż targowiska, pogardliwie nazywanej prawem dżungli. Kto pierwszy rozstawi swój parawan, ten przywłaszcza sobie najlepsze miejsca. Te oczywiście równają się z zajęciem na cały dzień, falami klienteli przelewającymi się przez aleję oraz zadowalającym zarobkiem. Ci natomiast, którzy nad utarg przekładają ciepły posiłek z rana, lądują na szarym końcu ulicy, gdzie zapuszczają się jedynie kieszonkowcy oraz znane wszystkim sknery, których jedynym celem jest zaopatrzenie się w świeże produkty po jak najniższej cenie. Stąd też tak wielka rywalizacja na ulicy targowej o godzinie porannej.
          Samuela nie dotyczyła jednak żadna z tych bolączek. Młody mężczyzna maszerował energicznym krokiem wzdłuż dobrze znanej sobie drogi, zgrabnie omijając każdego z robotników. Utrapienia miejscowych chłopów nie zajmowały zbyt wiele miejsca wśród innych myśli. Jego celem nie był bowiem zarobek, a zdobycie odpowiednich składników, nad których zakupem rozmyślał już któryś dzień z rzędu. Codziennie widział, jak zapasów w jego rodzinnym zakładzie zielarskim ubywa, jednak impulsem do udania się na „polowania” była sprzeczka z matką, która ze względu na braki w zaopatrzeniu nie była w stanie udzielić pomocy kilku klientkom. Porażka w pracy, nawet ta najmniejsza, zawsze zasadniczo przekładała się na życie rodzinne Smithów. Innego efektu, jak wściekła rodzicielka, mężczyzna nie mógł się spodziewać. Bądź co bądź, z kobietami nie powinno się zadzierać, o ile życie człowiekowi miłe. A jego matka była tego żywym dowodem.
          Przechodząc obok znajomego parawanu, do nozdrzy mężczyzny dotarł ścinający z nóg zapach suszonych oraz świeżo ścinanych ziół. Krwawnik, babka, rutwica, ziele mniszka lekarskiego oraz skrzyp polny. To właśnie one najbardziej przebijały się wśród innych, równie intensywnych aromatów. Wyrazisty bukiet zapachów unoszący się dookoła jednego, jedynego kramu dał Samuelowi do zrozumienia, że dotarł na miejsce. W tym przekonaniu natychmiast utwierdziło go serdeczne spojrzenie starszego sprzedawcy, który najwidoczniej rozpoznał w nim swojego stałego klienta.
     - W czym mogę pomóc, chłopcze? – zapytał, rozkładając ręce w powitalnym geście. W całej swej dobrotliwości nie zauważył jednak, że dłonią o mało co nie strącił jednego ze szklanych flakoników stojących na jedwabnym obrusiku.
     - To, co zwykle – odparł młody zielarz, posyłając staruszkowi szeroki uśmiech. Miał świadomość tego, że mężczyzna wiedział będzie co podać. On oraz jego matka regularnie kupowali w tym samym zakładzie zioła, których sami nie byli w stanie zebrać lub wyhodować. – Chociaż tym razem mogę wziąć jeszcze trochę liści szczawiu. Mamusia jest wściekła, bo jakieś dzieciaki kilka dni temu rozgrzebały jedną z jej grządek. Jaki był z tego raban. A szczawiu jak nie było, tak nie ma.
Sprzedawca zaśmiał się krótko, acz gwałtownie, opluwając przy tym swą siwą bródkę. Zaraz po tym odwrócił się na pięcie z zamiarem zajrzenia do jednego ze starych pudeł przewozowych oprawionego ozdobną etykietą z napisem „północ wysokogórska”. Z tejże skrzyni wyciągnął zamówione przez mężczyznę zioła, wyliczył odpowiednią ilość, po czym zapakował je w mniejsze, szklane pojemniki. Następnie ułożył je w skórzanej torbie, którą Samuel chwilę wcześniej położył na blacie. Świeży szczaw wyciągnął z wiadra stojącego pod taboretem, na którym sam siedział. Szybko otrzepał go z wody i wcisnął pomiędzy pozostałe zakupy stojącego naprzeciw mężczyzny. Samuel podziękował, odliczył odpowiednią sumę od złota, które podarowała mu matka, po czym zarzucił torbę na plecy. Staruszek pomachał mu na odchodne, wciskając zarobioną walutę w małą, flanelową sakiewkę przypasaną do spodni.
          Młody zielarz oddalił się, kierując swe kroki tam, skąd przyszedł. I zapewne dotarłby do domu bez większych niespodzianek, gdyby nie sytuacja, która miała miejsce ledwie kilka minut później. Mężczyzna przechodząc przez mały, kamienny mostek zauważył postać, która przykuła jego uwagę. Osoba ta twardym krokiem wędrowała w kierunku lasu. Oczywiście, Samuel sam wolał się do niego nie zapuszczać i gdyby nie tajemnicza persona, taka opcja nigdy nie przeszłaby mu przez myśl. Niestety, wrodzona ciekawość kazała mu podążyć za nieznajomym, co wkrótce mogło okazać się fatalne w skutkach.

Ktoś coś?

761 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz