Wściekły Kotołak wyrwał z mych rąk wymiętoloną czarną maskę, sycząc przy tym zajadle. Jego wzrok ciskał piorunami, a postawa ciała wskazywała na kotłującą się wewnątrz Wygnańca chęć mordu. Gdyby nie to, że w dalszym ciągu znajdowałem się w niemałym szoku, już dawno zdążyłbym odwarknąć mu kilka, jak nie kilkanaście razy. Niestety, emocje robią swoje. Zamiast wykazać się błyskotliwością, ciętym językiem czy chociażby nutą elokwencji, stałem jak ten kołek pośrodku lasu, tępym wzrokiem obserwując poczynania młodego mężczyzny. Na domiar złego, czułem nieodpartą chęć dotknięcia białego futra pokrywającego uszy oraz ogon Kociaka. I to na tyle silną, że z trudnością trzymałem ręce przy sobie. Pomijając całą otoczkę fantazyjnych istot, zaklętego lasu oraz epickiej walki na śmierć i życie, wielkim szokiem był dla mnie fakt, że sierść Kotołaka najwidoczniej mnie nie uczula. W końcu ileż ja mógłbym dać, aby pozbyć się tej cholernej alergii i nareszcie być w stanie przygarnąć jakąś mruczącą, puszystą kuleczkę pod swój dach. A tu proszę – po tylu latach męczenia się ze swoją przypadłością, na swej drodze napotykam coś, co wygląda jak kot, a jednocześnie nie wywołuje u mnie ataku kaszlu oraz kilu innych, nieprzyjemnych objawów. Chwała niebiosom.
Nie mogąc wytrzymać dłużej bez sprawdzenia tego na własnej skórze, szybko przejechałem pół zamkniętą dłonią po ogonie kociego towarzysza. Ten zatrzymał się gwałtownie. Usłyszałem, jak odwrócony tyłem Wygnaniec nabiera w płuca głęboki wdech. Jego mięśnie napięły się wyraźnie.
"Oho, czyli to tak umrę” pomyślałem, w duchu przywołując wszystkie złe decyzje, które doprowadziły mnie do tego punktu. „Zamordowany przez przerośniętego Kociaka. Toć to zgon godny najznamienitszych mężów.” Gdyby ironia mogła zabijać, już dawno leżałbym martwy.
Już szykowałem się na śmierć, w myślach zawzięcie powtarzając wyuczone na pamięć zdrowaśki, gdy wydarzyło się coś, co dosłownie zwaliło mnie z nóg. Kotołak odwrócił się w moim kierunku, co pozwoliło mi zauważyć, jak bardzo jego postawa - w przeciągu tej krótkiej chwili – zmieniła się diametralnie. Wyraz jego twarzy złagodniał nieco, mięśnie rozluźniły się, a on sam przysunął się do mnie. Jego ręka powędrowała w kierunku mojej drugiej dłoni. Mężczyzna chwycił ją, po czym stanowczo przysunął do swojej głowy.
„Mam… drapać?”
Momentalnie strach ustąpił ciekawości. Delikatnie podrapałem Kotołaka za uchem, na co ten odpowiedział mi przeciągłym mruknięciem. Jego ciało powolnie osunęło się w dół, aby jego właściciel wygodnie usiadł po turecku na trawie. Ja, chcąc kontynuować pieszczoty, przykucnąłem obok niego. Moja dłoń coraz pewniej poruszała się pomiędzy kocimi uszami Wygnańca, za to ciało nie dawało żadnego, nawet najmniejszego znaku, który miałby wskazywać na to, że moja alergia zaraz da się we znaki.
„Chwała najwyższemu, moje modły zostały nareszcie wysłuchane!”
Tak minęła minuta, dwie, pięć, góra dziesięć… i nim się zorientowałem, wybiła godzina dwunasta. O fakcie tym subtelnie poinformował mnie dzwon kościelny, który na równi ze słońcem wybił znaną wszystkim melodie. Zamarłem na chwilę, wysłuchując donośnego dudnienia. Poczułem jednocześnie, jak kropelka potu spływa po moim karku.
„Cholera, zostawiłem matkę samą. Miałem być najpóźniej o jedenastej na miejscu” przypomniałem sobie, gwałtownie pionizując ciało.
Kotołak spojrzał na mnie z wyczuwalnym wyrzutem. Jak widać, ludzkie pieszczoty były w jego mniemaniu towarem deficytowym. Moje myśli wirowały jednak wokół matuli. Wizja rodzicielki chodzącej po sąsiadach z pytaniem „czy widzieliście gdzieś Samuela?” skutecznie przyciągnęła mnie do ziemi. Szybko poprawiłem skurzaną torbę zawieszoną na ramieniu, chcąc odejść z miejsca zdarzenia bez słowa, gdy poczułem niemy wyrzut sumienia kołaczący się wewnątrz klatki piersiowej. Westchnąłem przeciągle, wiedząc, jak skończy się ten nagły przypływ wyrozumiałości.
- Muszę już iść – oznajmiłem, odwracając się w kierunku Kotołaka. – Nie miej mi za złe, Kocie. Bądź co bądź, chyba zdążyłem już zrewanżować się za tego Kitsune… - w tej chwili dostałem nagłego olśnienia. Szybko wcisnąłem dłoń do kieszeni, wyciągając z niej pogniecioną karteczkę. – Masz. Jakbyś czegoś potrzebował, daj znać.
Szybko wcisnąłem zawiniątko w dłoń mężczyzny. Ten obejrzał je naprędce, krzywiąc się.
- Co to jest? – prychnął z pogardą.
- Namiary na mój sklepik zielarski. Kto wie, czy nie będziesz potrzebował leku na grypę czy inną cholerę – odparłem z uśmiechem, ponownie poprawiając torbę.
Chwilę później już mnie nie było.
Yael?
651 słów
651 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz