Byłem naprawdę głodny, głodny jak wilk. Dziś, gdy księżyc był pełny, pustka w żołądku stawała się głośniejsza, a krawędzie świata ostrzejsze. Trudniej mi było skupić myśli; każdego dźwięku słuchałem jak drapieżnik. Wiedziałem dobrze, że nie mogę pozwolić sobie na potknięcie. Musiałem się zachować tak, by nikomu nie stała się krzywda i by nikt nie dowiedział się, kim naprawdę jestem. Ludzie boją się wilkołaków, czasem bez powodu, czasem zbyt słusznie. Miejsca, w których pojawiałem się kiedyś, unikały mnie, a opowieści o ofiarach mojego gniewu krążyły szeptem. Mimo, że nikt tak naprawdę nigdy nie dowiedział się że to ja. Nie potrafiłem zapomnieć twarzy tych, których wtedy zabiłem, pamięć o nich paliła mnie od środka.
Panowanie nad sobą, gdy hormony i instynkt sięgają zenitu, było czynnością równą sztuce, z którą toczyłem wewnętrzne boje, aby się nie poddać i nie ugiąć się, pod własnym instynktem. Ale złożyłem obietnicę i nie mogłem jej złamać. Moja panienka zasłużyła na to, abym jej nie zawiódł, i aby z mojego powodu włos z głowy jej nie spadł. Obiecałem, że wrócę cały, że nie ujawnię jej ani siebie. Obietnica ta była kotwicą, która trzymała mnie przy zdrowym rozsądku.
Po śniadaniu poczułem się lżejszy. Pełny żołądek wyciszył najgorsze impulsy; krew wróciła do normalnego rytmu, a myśli stały się mniej kłujące. Uśmiechnąłem się prawie niepostrzeżenie i wstałem od stołu. Podszedłem do niej, ująłem dłoń, zbliżyłem się i pocałowałem ją w nadgarstek, okazując jej pełne szacunek, uwielbienie i miłość na które zasługiwała.
- Dziękuję, było przepyszne - Szepnąłem. - Odpoczywaj. Wrócę cały i zdrowy. O nic się nie martw. - Jej oczy miały w sobie niepokój, którego nie potrafiłem całkowicie zgasić. Była dla mnie jak wyspa spokoju, której bałem się utracić. Musiałem iść. Wyszedłem z prezydencji, spoglądając na otaczającym mnie świat, zwykłe życie, drzewo ci szumiały, wiatr rozjebał moje włosy.
A ja, musząc się bardzo skupić na sobie, na swoich zachowaniach ruszyłem do pracy, gdzie czekała na mnie papierkowa robota i morderstwo którego jeszcze nie rozwikłem.
Papierkowa robota, którą musiałem wypełnić, wydawała się absurdalnie prozaiczna wobec tego, co we mnie tkwiło. Ruszyłem więc do biura, do formularzy, trzymając w umyśle rytuał, który miał mi pomóc przetrwać: odliczanie oddechów, skupienie na rękach, obietnica, że wrócę. Dzień miał być długi, ale póki byłem spokojny, nic złego nie mogło się stać.
Dziś w pracy postanowiłem zamknąć się w moim gabinecie. Za drzwiami był względny spokój i gwarancja, że nikomu nie wyrządzę krzywdy, przynajmniej na zewnątrz. Stosy dokumentów czekały od dawna, papierowa robota, która zdążyła zgromadzić kurz i zaległości, dawała mi doskonały pretekst, by zostać. Skoro nie miałem zamiaru wychodzić, postanowiłem wykorzystać ten czas konstruktywnie: wypełniałem formularze, przepisywałem notatki drobne, mechaniczne czynności, które wymagały uwagi i precyzji.
Każde przepisane zdanie, każda skreślona pozycja działały jak rodzaj rytuału; pomagały odwrócić myśli od instynktu, który rwał mnie od środka. Skupiałem się na cyfrach, na prostych zadaniach, na oddechu, na wszystkim, byle nie na złości, agresji i rosnącym pragnieniu, które z każdym kolejnym kwadransem wybijało się coraz głośniej. Czasem prostowałem plecy, liczłem do dziesięciu; innym razem przesuwałem dokumenty tak, by palce zajęły się czymś innym. W tych małych gestach kryła się nadzieja, że wystarczy, by przetrwać dzień.
<Panienko? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz