sobota, 6 września 2025

Od Mikleo CD Soreya

 Jeszcze nie zdążyłem pojąć jego słów. Jakie przekleństwa? Ja nie przeklinam… A to, że niby go nie poznałem? To przecież niemożliwe. I skąd we mnie tyle siły, by aż tyle wypić? Tyle pytań krążyło w mojej głowie, a żadnej odpowiedzi. I nawet gdybym miał jakąś znaleźć, czy mógłbym być pewien, że mnie nie okłamywał? On mógł… on mógłby, bo po powrocie z piekła już nie był tym samym mężczyzną.
Kiedyś czuły, teraz stał się obcy. Zimny, oschły, wymagający. Czułem, że chciał, bym błagał go o cokolwiek, klękał i przepraszał za grzechy, których nie popełniłem. Oskarżał o rzeczy których nie pamiętam, a ja gubiłem się, gdzie kończy się jego prawda, a zaczyna kłamstwo. Wczoraj… tak, wczoraj to była moja wina, lecz to on pierwszy zaczął. Drażnił mnie w zabawie, prowokował. Nie musiał odzywać się w ten sposób.
Chociaż… czy naprawdę powiedział coś złego? Tak, chociaż nie.. sam już nie wiem, nie pamiętam dlaczego wczoraj tak zareagowałem, to było silniejsze ode mnie, po prostu.
Skrzywiłem się, nie z powodu walki z myślami, ale z bólu, który przeszył mnie jak nóż. Głowa pulsowała jak rozżarzony metal, brzuch palił żywym ogniem. Każdy oddech był wysiłkiem, a ja leżałem na łóżku, błagając w myślach Boga o przebaczenie za wszystko, co uczyniłem, nawet jeśli nie pamiętałem dokładnie, co to było.
Nie miałem siły się poruszyć. Każde drgnięcie mięśni było jak kara, jakby ciało buntowało się przeciwko mnie.
- Podnieś się, muszę związać ci włosy - Usłyszałem jego głos, zimny, stanowczy. Nie było w nim troski, a raczej rozkazywanie, jakby sam fakt, że oddycham, wymagał od niego cierpliwości.
Nie chciałem. Nie mogłem. Wiedziałem, że jeśli się ruszę, natychmiast zwymiotuję, a tego pragnąłem uniknąć za wszelką cenę.
- Nie mogę - Wydusiłem z siebie ledwie słyszalnym szeptem. Chciałem w tym zaprzeczyć jego sile nade mną, a jednak zabrzmiało to jak przyznanie się do klęski. Byłem słabszy niż kiedykolwiek. Umierałem powoli, bezradnie, bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim życiu.
Słyszałem jego westchnienie ciężkie, pełne irytacji. A więc znów go denerwowałem. Nie chciałem tego, naprawdę nie chciałem być dla niego ciężarem… a jednak byłem. Nie umiałem inaczej, nie potrafiłem sprostać temu, czego ode mnie oczekiwał. Popełniłem błąd i teraz miałem za swoje. Czułem się podle, ciało mnie zdradzało, głowa dudniła, a alkohol wciąż pulsował we krwi, przypominając o wczorajszym piciu niczym uparty kat.
- Przepraszam… nie chciałem być dla ciebie problemem - Wyszeptałem ledwie słyszalnie. Nie miałem siły nawet otworzyć oczu. Wiedziałem, że to tylko pogłębi ból, a może i wywoła jego kolejne spojrzenie pełne chłodu. Dlatego tkwiłem w ciemności, sparaliżowany własnym ciałem i poczuciem winy, z każdym oddechem coraz bardziej przekonany, że zawodzę go w każdej możliwej formie. 
Sorey milczał. Jego cisza była gęsta i ciężka, niczym mur odgradzający mnie od reszty świata. A ja? Ja po prostu byłem. Istniałem w bólu, w otępieniu, w poczuciu winy, które nie dawało mi odetchnąć.
Chciałem napić się wody, zwykłego łyku, który ukoiłby suchość w gardle i może przyniósł choć cień ulgi. Ale jednocześnie sama myśl o tym, by wstać, była jak zapowiedź męki. Nie miałem w sobie nawet tyle siły, by sięgnąć po kubek stojący na stoliku. Byłem więźniem własnego ciała.
Więc leżałem. Trwałem, jakby czas się zatrzymał, a moje życie ograniczyło się do ciężkiego oddechu i pulsującego bólu. Błagałem w duchu, by jutro było inne, bym nigdy więcej nie musiał przeżywać tego samego piekła. 

<Pasterzyku? C:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz