Rozumiałem jego niepokój, w końcu to on przyniósł do domu wszystkie zwierzaki, które teraz z nami mieszkały. Koty były coraz starsze i dobrze wiedzieliśmy, że nie zostaną z nami już na długo. Tym bardziej czułem, że dopóki mamy ten czas, musimy o nie dbać i kochać je takie, jakie są, bez względu na wszystko.
- Nie martw się o nie - Odezwałem się spokojnie, próbując rozwiać jego troski. - Kociaki dadzą sobie radę. Mają tu wszystko, czego potrzebują: jedzenie, wodę, ciepły kąt i wyjście na dwór. Poradzą sobie, to nie pierwszy raz, kiedy zostają same - Dodałem, uśmiechając się łagodnie do mojego męża.
- Obyś miał rację - Westchnął, lecz w jego oczach wciąż widniała troska.
Zauważyłem, jak na nie spoglądał. Było w tym spojrzeniu coś czułego, choć koty nie odwzajemniały jego uczuć. Bały się go, nigdy nie potrafiły się do niego przekonać, choć tyle razy próbował. Wiedziałem, że już się to nie zmieni, i że nic nie wskóra. To była jedna z tych rzeczy, które trzeba było po prostu przyjąć.
- To co, ruszamy? - Zapytał, odkładając ostatni talerz na suszarkę i kierując na mnie uważne spojrzenie. Tym razem przynajmniej nie próbował na siłę przekonać mnie, żebym jeszcze odpoczął.
- Tak, wszystko już mamy. Możemy iść - Zapewniłem, podając mu pusty kubek. - Idź po rzeczy, zaraz wyruszamy - Powiedział tonem, który nie znosił sprzeciwu.
Bez wahania opuściłem kuchnię i ruszyłem po najpotrzebniejsze rzeczy, które wczoraj starannie spakowałem. Chwilę później byliśmy już gotowi do drogi.
Nim się obejrzałem, wyruszyliśmy w podróż, mając u boku nasze zwierzaki. Sorey uparł się, że polecimy i że weźmie mnie w ramiona. Początkowo chciałem protestować, ale szybko zrezygnowałem z kłótni. Wiedziałem, że w ten sposób dotrzemy na miejsce szybciej, a przecież na tym najbardziej mi zależało. Im szybciej, tym lepiej…
Podróż przebiegała bez zakłóceń. Sorey leciał spokojnie, z uwagą lustrując horyzont, jakby każda chmura i każdy ruch w oddali mogły mieć znaczenie. W jego ramionach czułem się bezpiecznie, choć jednocześnie ogarniało mnie dziwne otępienie. Nie miałem właściwie nic do zrobienia, to on niósł nas naprzód, krok po kroku odcinając kolejne mile dzielące nas od celu.
Właśnie dlatego całą swoją uwagę skupiłem na mapie i kierunku drogi. To było moje zadanie, jedyny obowiązek, którego mogłem się trzymać, by nie czuć się zupełnie biernym. Kontrola nad trasą dawała mi złudne poczucie, że mam wpływ na tę podróż. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na nieuwagę, chciałem dotrzeć na miejsce jeszcze dziś, a zgubienie się po drodze byłoby stratą, na którą nie mogliśmy sobie pozwolić.
Lot jednak miał w sobie coś kołyszącego. Rytmiczne uderzenia skrzydeł, ciepło jego ciała, spokojne brzmienie wiatru świszczącego przy uszach, wszystko to powoli uśpiło moją czujność. Z trudem walczyłem z ciężkimi powiekami. Liczyłem w myślach sekundy, potem minuty, jakbym mógł przyspieszyć w ten sposób bieg czasu. Oszukiwałem samego siebie, że podróż mija szybciej, choć tak naprawdę wciąż poruszaliśmy się w tym samym tempie.
Z nudów moje spojrzenie błądziło po niebie i ziemi pod nami. Przez moment pomyślałem, że gdybym to ja leciał, może byłoby mi łatwiej, zajęty wysiłkiem, skupieniem, nie miałbym czasu na tę dręczącą monotonię. A tak… pozostawało mi tylko czekanie i wmawianie sobie, że każdy kolejny oddech przybliża nas do celu.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz