Spojrzałem na mężczyznę, a moja dłoń niemal odruchowo powędrowała do głowy. Była ciężka jak kamień, pulsowała tępym bólem, jakby ktoś uderzał w nią od środka młotem. Chyba jednak przesadziłem. Wypiłem o wiele za dużo, choć przecież wcale tego nie planowałem. Gdyby mój mąż nie wyszedł tego wieczoru, pewnie nawet bym nie sięgnął po butelkę. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Brzmiało to tak, jakbym zrzucał winę na niego, a przecież to ja sam spieprzyłem całą noc.
Z trudem uniosłem się do siadu, a wtedy pojawiła się czkawka. Świetnie. Jeszcze tego mi brakowało.
- Czyżbyś dostał czkawki? - Głos mężczyzny zabrzmiał rozbawiony. Wydawało mi się, że pokręcił głową, ale nie mogłem być pewien. Wszystko przed oczami miałem zamglone, obraz rozlewał się na boki, jakby ktoś rozciągał rzeczywistość palcami.
- Chyba za dużo wypiłem - Wymamrotałem, kładąc dłoń na klatce piersiowej, jakby w ten sposób mogłem powstrzymać drżenie wewnątrz.
- Dlaczego w ogóle tak dużo piłeś? Po co ci to było? - Zapytał nagle.
Jego ton wzbudził we mnie złość. Kim on w ogóle był, żeby pytać mnie o takie rzeczy? Co go to obchodziło? Po co jeszcze tu siedział? Chciałem, żeby wyszedł. Nie potrzebowałem żadnej pomocy.
- Bo, kurwa, miałem na to ochotę - Warknąłem i opadłem z powrotem na poduszkę. Świat wokół wirował, a w tle słyszałem jego śmiech. Śmiech, który wbijał mi się do głowy jak igły.
Chciałem zapytać, co go tak bawi, ale powieki stały się zbyt ciężkie. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odpłynąłem, w ciemność, w otchłań, w ramiona Morfeusza.
Obudził mnie potworny ból głowy. Pulsował w skroniach jak nieustanne uderzenia młota, a do tego doszły mdłości. Ledwie zdążyłem się poruszyć, a już poczułem, że całe wczorajsze „świętowanie” zaraz znajdzie ujście.
Nie mam pojęcia, skąd przy łóżku wzięła się miska, ale dzięki niej uniknąłem katastrofy. Gdyby nie ona, pewnie wszystko byłoby teraz ubrudzone.
Byłem tak zamulony, że nawet nie zauważyłem od razu dłoni Soreya, który chwycił moje włosy, by ochronić je przed wymiotami. Ten prosty gest, ciepły, troskliwy,, uderzył we mnie mocniej niż ból głowy.
- Jak się czujesz? Już ci lepiej? - Zapytał cicho, gdy wreszcie przestałem się męczyć. Otarłem usta dłonią, czując palące pieczenie w gardle.
- Yhym… - Wydusiłem, a mój głos brzmiał jak chropowaty szept. - Co się wczoraj działo? - Zapytałem zachrypniętym tonem, bo wspomnienia rozmyły się w mroku, jakby noc została mi po prostu wyrwana z pamięci.
- Czekaj… chcesz mi powiedzieć, że naprawdę niczego nie pamiętasz? - Głos Soreya zabrzmiał zbyt głośno, aż zwinąłem się z bólu. Każde słowo odbijało się w mojej czaszce jak echo w pustej jaskini.
Skrzywiłem się, próbując skupić wzrok na jego sylwetce. Sorey, zamiast robić mi wyrzuty, klęczał obok i sprzątał to, co przed chwilą narobiłem. Widziałem, jak zaciska usta, ale jego ruchy były spokojne, cierpliwe, jakby nie pierwszy raz przez to przechodził.
-Nie… - Wyszeptałem, zakrywając dłonią oczy, które nie mogły znieść nawet odrobiny światła wpadającego przez okno. Promienie zdawały się wbijać we mnie igły. - To po prostu… nie był mój dzień. - Opadłem ciężej na poduszkę, czując jak zmęczenie znowu przygniata mnie do materaca. W głowie miałem pustkę, jakby ktoś wyrwał mi całą noc i zostawił tylko ten ból i narastający wstyd.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz