Odruchowo rozejrzałem się dookoła, upewniając się, że wszystko jest na swoim miejscu. Rzeczy mieliśmy już spakowane, w końcu niewiele z nich wyciągaliśmy. Zwierzaki były nakarmione, ja świeżo wykąpany, a mój mąż gotowy do drogi. Najwyższa pora ruszać w podróż, by wreszcie dotrzeć do ruin.
- Jestem gotowy. I szczerze powiedziawszy… może już ruszajmy, jeśli tylko masz na to siłę - Stwierdziłem, głaszcząc Psotkę za uchem. Mała akurat przyszła się poprzytulać, jakby chciała życzyć nam dobrej drogi.
- W takim razie możemy lecieć - Odparł bez wahania.
Nie czekał ani minuty dłużej. Zarzucił plecak na ramiona, podszedł do mnie i objął mocno swoimi ramionami. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, potężne skrzydła rozłożyły się z trzepotem i uniosły nas w powietrze.
Podróż przebiegała spokojnie. Trochę rozmawialiśmy, trochę podziwialiśmy okolicę. Krajobraz naprawdę zapierał dech w piersiach, zielone doliny, lśniące strumienie i majaczące w oddali góry. Mi osobiście podobało się to wszystko tak bardzo, że nie mogłem oderwać wzroku.
Do ruin dotarliśmy po trzech, może czterech godzinach. Ja od razu rwałem się, żeby wejść do środka, ale mój mąż, jak to on, zadecydował, że najpierw musimy się rozpakować, zostawić rzeczy i powierzyć zwierzakom straż nad naszym dobytkiem.
Na Boga, tak strasznie wszystko przedłużał! A ja już chciałem zwiedzać, zajrzeć w każdy zakamarek, poczuć tę tajemniczą aurę ruin. Ale zamiast narzekać, zabrałem się za swoje obowiązki. Zostawiłem psiaki z naszymi rzeczami w bezpiecznej, suchej jaskini, połączonej z ruinami. Raczej nic im tu nie groziło, a nawet gdyby ktoś się odważył podejść, Banshee na pewno poradziłaby sobie świetnie.
- Idziemy? - Zapytałem wreszcie, kończąc przygotowania.
Sorey zaśmiał się cicho, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Naprawdę nie możesz się doczekać, co? - Rzucił, a jego uśmiech tylko podsycił moją niecierpliwość.
- Oczywiście, że nie! - Odparłem, niemal podskakując z ekscytacji. - Chciałbym już tam wejść - Dodałem błagalnym tonem, robiąc najpiękniejszą minę, na jaką było mnie stać, licząc, że choć trochę przyspieszę jego decyzję.
Sorey pokręcił głową i mocniej ścisnął moją dłoń, jakby chciał mieć pewność, że nie oddalę się ani na krok.
- Trzymaj się przy mnie. Blisko. I nawet nie próbuj mi się urwać - Powiedział tonem, który bardziej pasowałby do ojca strofującego niesforne dziecko niż do męża zwracającego się do partnera.
Przyznam, że jego podejście trochę mnie ukłuło. Nie lubiłem, kiedy traktował mnie w ten sposób, ale czy warto było się kłócić? Stwierdziłem, że lepiej ugryźć się w język niż zaczynać spór, który i tak niczego by nie zmienił. W końcu to on zwykle decydował, co robimy i jak a ja, choć mnie to czasem drażniło, wiedziałem, że i tak prędzej czy później bym ustąpił.
- Dobrze, tato - Mruknąłem z przesadną pokorą, unosząc brew. - Postaram się być grzecznym chłopcem i nigdzie ci nie uciekać. - Oczywiście, że musiałem dorzucić swoje trzy grosze. Nie byłbym sobą, gdybym nie wbił choć odrobiny ironicznej szpilki. W końcu z kim przestajesz, takim się stajesz, a ja od lat miałem przed sobą męża jako wzór do naśladowania. Często więc, obserwując jego zachowania, sam przejmowałem jego cechy… choć w moim wydaniu zwykle kończyło się to nieco bardziej złośliwym komentarzem.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz