W końcu nadszedł ten dzień, w którym miałem opuścić to paskudne miejsce, które z początku nawet mi się podobało, ale im dłużej tu przebywałem, tym gorzej się czułem. Najgorzej było chyba po tym, jak wróciłem od Mikleo. Martwiłem się o niego, o tę jego wyprawę, i o wszystko, i kiedy to się jakoś tak skumulowało, no to byłem nie do życia. Zadowolony spakowałem wszystko, co moje, i już miałem stąd po prostu odejść, i już nigdy nie wrócić, ale kiedy tylko się odwróciłem, w kącie mojego pokoju zauważyłem Crowleya. Świetnie, a on tu czego chciał? Nie byłem zainteresowany niczym, co mógłby mi zaproponować, a tylko niech spróbuje zagrozić mnie, lub mojej rodzinie... nie chciałbym być wtedy w jego skórze. Mimo, że za bardzo w bitwach żadnych nie brałem udział, byłem silniejszy, znacznie silniejszy, zanim się tu znalazłem. Podobnie jak Banshee. Nie urosła jakoś dużo, ale widać było po jej pyszczku, że jest dojrzalsza, mądrzejsza. Tak, piekło na nią bardzo dobrze wpłynęło.
– Czego chcesz? – spytałem, mało delikatnie. Miałem wychodzić, a tylko on stał mi na drodze.
– Pożegnać się. Mimo, że nie byłeś tak wydajny, jak zakładałem. Pewnie byłbyś bardziej wydajniejszy, gdybyś w połowie umowy nie udał się na przepustkę. To był zdecydowanie błąd – powiedział, używając tego swojego biznesowego tonu.
– Wykonałem swoją robotę najlepiej, jak tylko mogłem. Co z tym zrobisz, zależy już od ciebie. A jak jeszcze raz zbliżysz się do mojej rodziny, zabiję cię – oznajmiłem, nie chcąc już więcej go widzieć na oczy, a Banshee od razu ruszyła za mną.
Crowley mnie nie zatrzymywał i nic nie proponował, i całe szczęście. Zrobiłem, co mogłem, i to mi wystarczało. Teraz... potrzebowałem tylko przy sobie mojego męża.
Kiedy opuściłem piekło, od razu wziąłem głęboki wdech. Powietrze nie było już aż tak chłodne, zaczęły się te cieplejsze emocje, ale dalej było takie cudownie rześkie. Zresztą, najważniejsze dla mnie było, by zaraz zobaczyć moją rodzinę. Chociaż, czy powinienem do niego iść? Był środek nocy, jeszcze bym go obudził, a raczej na pewno bym go obudził. Psotka by na mnie zaczęła szczekać, zaraz by się cały dom obudził... ale też z drugiej strony, byłem tak strasznie zmęczony. Poszedłbym spać. I to takim naprawdę długim snem. I to najlepiej wtulony w mojego męża. Tuliłbym go tak mocno, aż miałby mnie dosyć.
Ale wpierw musiałby nadejść dzień.
~ Nie wracamy do domu? – zapytała Banshee, kiedy zauważyła, że nie ruszyłem się za bardzo z miejsca.
– Poczekajmy na świt. Nie chciałbym ich wybudzić – powiedziałem, powoli kierując się w stronę domu. Usiądę gdzieś niedaleko, przypilnuję, by nikt nie niepokoił mojej rodziny.
~ Nie wydaje mi się, aby twojej rodzinie to przeszkadzało. Zwłaszcza Mikleo – wyznała Banshee, mimo wszystko dotrzymując mi kroku.
– Właśnie. Rozbudzi się, będzie podekscytowany, nie będzie potrafił znów zasnąć. Najlepiej poczekać na świt – stwierdziłem i pomimo swojego zniecierpliwienia musiałem zachować spokój. Niech Miki sobie wypocznie i nabierze sił, bo potem nie sam mu chwili wytchnienia.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz