Nie mogłem nie wysłać Banshee za moim mężem. Zbyt bardzo się o niego martwiłem, wokół było zbyt wiele niebezpieczeństwa, bym mógł się o niego nie martwić, zwłaszcza, że ja już doskonale wiedziałem, w jakim on jest tam stanie. Jest przygnębiony, a jak jest przygnębiony, to i rozkojarzony, a jak rozkojarzony, to łatwo o udany atak z zaskoczenia. A na to nie mogłem pozwolić. Najchętniej od razu wysłałbym Banshee z powrotem, ale też zdawałem sobie sprawę, że to nie miało sensu. Tam u niego na górze pewnie minie ułamek sekundy.
Wysłałem ją dopiero za kolejne cztery miesiące, ku jej niezadowoleniu. Banshee uważała, że to ze mną powinna być, mnie pilnować, i ze mną walczyć. Poniekąd ją rozumiałem, jestem jej panem i według niej to mnie w pierwszej kolejności powinna bronić. Ja jednak uważałem, że powinna bronić tego, którego bardziej potrzebuje, a w tej chwili to Miki potrzebuje ochrony. Ja jedyne, czego potrzebuję na co dzień, to otworzyć do kogoś gębę i pogadać o wszystkim i o niczym, a to niewielka potrzeba. Zawsze mogłem pogadać do mojej pluszowej Owieczki. Co prawda, nie odpowiadała mi, co czasem mi przeszkadzało, podobnie jak przeszkadzał mi brak jego głosu. Mógłby mówić cokolwiek, czytać cokolwiek, choćby najnudniejszą książkę, jakieś skomplikowane przepisy, bylebym tylko słyszał jego głos. Strasznie mi tego brakowało. Jak byłem tam na górze, to trochę rozmawiałyśmy, ale to trochę to było za mało. Więcej jednak Miki milczał, a może raczej powinienem powiedzieć słuchał, jak to Miki mój w zwyczaju miał. Szkoda, że czasem tak mało mówi. Miał taki piękny głos, taki kojący, łagodny, delikatny, piękny... Mógłbym go słuchać godzinami. Szkoda, że to ja muszę być tym, który mówi. Mój głos nie jest tak wspaniały, jak ten jego.
Kiedy Banshee mniej opuściła, poczułem się poniekąd trochę lepiej, a to dlatego, że miałem pewność, że mój mąż jest w dobrych łapach i za chwilę będzie będzie bezpieczny. No, za kilka dni, jak nie kilkanaście, no ale najważniejszy jest sam cel. A moim celem, i celem Banshee, jest Mikleo i jego bezpieczeństwo. I znów będę samotny i skazany tylko na siebie na najbliższe... Cóż, nie wiem, jak długa na to być wyprawa. Skoro jeden dzień to cztery miesiące, to jeżeli będzie to wyprawa na weekend, to czekał mnie rok bez Banshee. Trochę to długo... A nawet strasznie długo, jak sobie później o tym zacząłem myśleć. Dla mojego męża byłem się w stanie poświęcić. Przecież już to robię, będąc w tym paskudnym miejscu właśnie po to, by później całą moja rodzina była bezpieczna. Na żadne inne dziwne umowy już się nie dam nabrać, nigdy więcej już nie chciałem tu wracać, nie bez Mikleo. Jak strasznie za nim tęskniłem... Minęło dopiero kilka miesięcy, od kiedy go widziałem po raz ostatni. Kilka miesięcy. Nawet nie rok, a już wariowałem i z tęsknoty, i ze strachu o niego. Mój biedny mąż, tak strasznie przeżywający moją nieobecność... a jak to my się zacznie ja zdrowiu odbijać? Upadnie i jego psychika, i jego ciało, które już teraz jest słabe i drobniutkie, więc co to będzie, jak wrócę? O ile go zastanę i nic mu się przez ten czas nie stanie. I o ile ja sobie czegoś tu z tej tęsknoty nie zrobię, bo chyba się do tego skłaniam.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz