Doskonale pamiętałem te czasy, czasy, w których nagle całe moje życie pogrążyło się w wielkim smutku, żalu i cierpieniu, straciłem wtedy wszystko, to na czym naprawdę mi zależało. Niewiele starszy od mojego ludzkiego przyjaciela, bo tylko o rok musiałem stawić czoło przeciwnikowi, nie mogłem uciekać nie dlatego, że chciałem pokazać wszystkim, jak odważny jestem, ale dlatego, że miałem moc i możliwości, aby ocalić tych, którzy jeszcze walczyli, ta wojna nauczyła mnie naprawdę wiele, mimo to nigdy nie zwątpiłem ani tym bardziej nie pomyślałem, że Sorey powinien tam być i zginąć dla dobra ogółu.
Dlatego właśnie nie do końca zrozumiałem, dlaczego czuł się winien całej tej sytuacji, miał wtedy zaledwie dwanaście lat, nie mógł nam pomóc, nie mógł nikogo uratować, uratował za to siebie i to w tamtej chwili było najważniejsze, życie ludzkie jest zdecydowanie ważniejsze, dlatego tak ważne było, aby wyszedł z tego cało, my jakoś daliśmy sobie radę i bez narażania jego osoby na niebezpieczeństwo ze strony wroga.
- Sorey nie powinieneś się obwinąć, oboje wiemy, że jako dziecko nic nie mogłeś zrobić - Powiedziałem, to w końcu na głos dając mu do zrozumienia, że nikt nie wini go, za to, co się stało, wojna nigdy nie powinna nadejść, niestety stało się i nic tego już nie zmieni czas pogodzić się z przeszłością i żyć przyszłością.
- Ale - Odwrócił się w moją stronę, chcąc zapewne rozpocząć jakąś długą wypowiedź, w której to będzie obwiniał się za wszytko, kiedy to nie było wcale konieczne. Dlatego właśnie położyłem delikatnie palce na jego ustach, zamykając jego buzię, chociaż na chwilę.
- Proszę cię, nie zaczynaj, nie wracajmy do przeszłości, nie po to się spotkaliśmy, aby kogoś tu obwiniać za wydarzenia z dzieciństwa, Sorey jestem tu i za nic cię nie winię - Musiałem ukrócić jego złe myśli, które krążyły w jego sercu, zadaje sobie nimi niepotrzebny ból, którego nie załagodzi, wbijając sobie coraz to większe ostrze winy.
Sorey uśmiechnął się rozpromieniony jak słońce, w końcu rozumiejąc, że jego słowa, które będzie do mnie kierował, nie miały sensu, gdyż nie zgodzę się w żadnym wypadku z jego winą.
- Chodź Mikleo, poznasz moją rodzinę - Zadowolony ruszył przed siebie, zerkając czy aby na pewno idę za nim. Nie byłem przyjaźnie nastawiony do jego rodziny, tak wiem, nie znałem ich, ale ludzie cóż, nie byłem przyjaźnie do nich nastawiony, oczywiście nigdy w życiu nie zrobiłem i nie zrobię żadnemu krzywdy, jednakże nie ufam im i wiem jak zdradzieckimi, istotami mogą się stać, gdy tylko mogą zyskać coś w zamian.
Mój przyjaciel przez całą drogę mówił, opowiadał o tym co wydarzyło się, gdy spotkał nową rodzinę, widać było, że są dla niego bardzo ważni, mówił o nich tak dobrze, jak gdyby nigdy nie sprawili mu zawodu, niemożliwe istnieją tacy ludzie? Czy tylko z chłopakiem jest coś nie tak?
- Bardzo ci na nich zależy prawda? - Z jego wypowiedzi mogłem spokojnie to wywnioskować, czując w sercu lekkie ukłucie spowodowane tymi straconymi latami bez niego, naprawdę byłem samotny, czując w środku pustkę, teraz gdy już jesteśmy razem, nie dam mu tak łatwo zniknąć z mojego życia.
<Sorey? C: >
501
501
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz