piątek, 12 lipca 2019

Od Keyi CD. Mordimera

Dotknęłam trzęsącą się dłonią głębokiej rany na ramieniu. Takiego obrotu sprawy spodziewałam się najmniej. Miałam nieodparte wrażenie, że Mordimer uważa mnie za głupią. Robił dokładnie to samo, co przed chwilą mi wypomniał. Myśli, że jestem bezuczuciową i bezmózgą kreaturą, ale nie zna tego uczucia.
Spojrzałam przeciągle na katanę u moich stóp. Niepotrzebnie się zawahałam, dałam ponieść się uczuciom. Jego argumenty do mnie nie przemawiały, odczuwałam brak zrozumienia. Miałabym oszczędzić jej życie tylko dlatego, że straciła rodziców? To tak nie działa. Nade mną nikt się nie litował, sama musiałam zadać o swoje życie. Nawet jeśli na to nie zasługuję – żyję.
Syknęłam z bólu, próbując wstać. Pozwoliłam na powolne sączenie się krwi. Musiałam się jednak spieszyć, jeśli nie chciałam zostać zaraz pożarta przez dziką zwierzynę.
Nie miałam szans dogonić dziewczyny, a blondyn na pewno nie da mi tak łatwo ją złapać. Jego słowa wierciły mi dziurę w głowie, powodując jedynie wściekłość. Samo zabijanie nie jest wcale złe. Codziennie to robimy, żeby jeść, ubrać się i zabawić. On też to robi, pozwala cierpieć innym, a broni tylko tych, których chce. Nie różni się niczym ode mnie. Każdy gatunek broni swoich, a zabije tych z innego. Nawet jeśli nie ja wykonam egzekucję, znajdzie się ktoś inny, kto to zrobi i będzie okrutniejszy ode mnie.
Szłam szybko, nie przejmując się kującym bólem. Straciłam kontrolę nad prawą ręką, więc moje umiejętności walki nieco zmalały. Odczuwałam teraz wielką wdzięczność mojemu nauczycielowi, który nauczył nie walczyć obiema stronami.
Księżyc wspiął się na szczyt, oświetlając mi drogę. Panowała tutaj dziwna cisza, wypełniająca każdy skrawek mojego ciała. Mój nos wypełniony był zapachem własnej krwi.
Kiedy udało mi się dotrzeć do domu, opadłam z sił. Senność zamykała mi powieki, a ciało nagle nie miało sił. Zdążyłam jedynie powierzchownie opatrzeć ranę, uciekając następnie w sen.
Rankiem wcale nie czułam się lepiej. Zmusiłam się do oglądnięcia rany, która nie wyglądała dobrze. Zaczynała się jadzic i rozrastać. W kuchni znalazłam maści i zioła, które natychmiast zaaplikowałam. Ten ból mimo wszystko był znośny. Najgorsze było poczucie bezużyteczności i zawiedzenia. Była tak blisko… Wszystko za sprawą jednego, nazbyt empatycznego człowieka. Wiedziałam już, że ma powiązania z wygnańcami. Kto wie, co jeszcze ukrywał i komu pomagał.
Zasiadłam się na fotelu, chcąc dokładnie przemyśleć co mam teraz zrobić. W międzyczasie przyszedł do mnie Kocur, który zasiadł się wygodnie na moich kolanach. Głośne mruczenie zwierzaka pomogło mi się uspokoić i spojrzeć na wszystko racjonalnie. Piękne niebieskie ślepia obdarowały mnie dawką miłości, której tak bardzo potrzebowałam.
Nie zabijałam po raz pierwszy, nie mogę dać opanować ciała głupim uczuciom. Nikt nie lubi zabijać, ale jest rozkaz i koniec. Nie było tu metafizycznych rozterek. Skoro to moja praca, to i tak nie mam wyjścia. Była jedynie jednym z wielu celów, za którymi podążali mordercy. Miłość jedynie niszczy, a współczucie nie daje szansy na nowe życie. Podobno wszyscy jesteśmy zdolni do zbrodni, gdy nadarzy się okazja bezkarnego zabijania.
Pozwoliłam sobie na dłuższą chwilę odpoczynku, aby zaraz ponownie przystąpić do poszukiwań. Udałam się w tym celu do miejsca, w którym po raz pierwszy się spotkałyśmy. Koń, którego dosiadałam, nerwowo spoglądał na zgliszcza, kiedy wchodziłam do środka. Jeszcze raz dokładnie oglądnęłam każdy zakamarek, a potem przeszukałam spalone zwłoki. Nie było możliwości rozpoznać płci i wieku zabitych przez ogień. Przy jednym z ciał znalazłam bogato zdobioną bransoletkę. Zabrałam ją ze sobą i powróciłam na grzbiet nerwowego zwierzęcia.
W mieście było tłoczno i głośno. Ludzie schodzili z drogi przede mną, bojąc się konia. Rozglądałam się na boki, ale nic szczególnego nie dostrzegłam. Krótko potem znalazłam się przed budynkiem szkoły. Wątpiłam, że ją tam znajdę, ale nie zaszkodziło sprawdzić.
Niestety ten sam typek co wczoraj mnie nie wpuścił i zakazał przychodzenia. W tym samym momencie niedaleko mnie pojawił się Mordimer z groźnym wyrazem twarzy. Tym razem nie wyglądał na tak przerażającego, przestałam się go obawiać.
- Jak tam twoja przyjaciółka? – krzyknęłam, na co przystanął.
W jego oczach wiać było pogardę, która jedynie mnie bawiła.
- Nie licz na cokolwiek z mojej strony. – odpowiedział śmiertelnie poważnie.
- Lepiej upewnij się, że jest bezpieczna. – ostrzegłam. – Inni nie będą tak wyrozumiali, jak ja.
Zaśmiał się, na co ja posłałam pewny uśmiech. Lekceważył mnie.
- Strasznie plujesz się o to całe zabijanie. – kontynuowałam. – Zabijałam i raczej nie przestanę tego robić. Ludzie czy wygnańcy? Zabijam, żeby wrócić do domu. Tak naprawdę możemy tylko zazdrościć umarłym, martwi nie cierpią.
- To idź i się zabij. – irytował się.
- To byłoby zabawne. – wzruszyłam ramionami. – Dlatego powiem Ci, kto jest moim ukochanym zleceniodawcą.
Wzrok blondyna przeszył moje ciało. Rozglądnęłam się czy na pewno nikt nie słucha i przekazałam mu mały skrawek papieru z adresem.
- Co z tym zrobisz twoja sprawa, ale na pewno będzie zabawnie.
Wciągnęłam powietrze, zdając sobie sprawę, co właśnie zrobiłam. Byłam ciekawa, jak postąpi, a mi przestało zależeć. Zabijanie faktycznie mnie zmęczyło, ciągłe poczucie, że ktoś czyha na moje życie… Zemsta i tak przyjdzie. Pomszczę matkę i znajdę tego, kto ją wykończył, odbierając mi tym samym możliwość normalnego życia.

Mordimer?

Liczba słów: 810

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz