W momencie, gdy królewski strażnik znalazł swoją drogocenną zgubę, jego twarz zmieniła się nie do poznania. Rysy momentalnie złagodniały, oczy przestały miotać piorunami na wszystkie strony, a usta wygięły się w szerokim, szczerym uśmiechu. Wszystkie te cechy ni jak nie pasowały mi do obrazu tejże grupy zawodowej. Nigdy wcześniej nie widziałem królewskiego na służbie, który przejawiałby jakiekolwiek oznaki swojego wątpliwego człowieczeństwa. W danej chwili zacząłem nawet czuć względem mężczyzny pewne zrozumienie oraz sympatię. Wrażenie to minęło jednak równie szybko, co się pojawiło. Strażnik, całkowicie zapominając o mojej osobie, ostrożnie schował pierścień do skórzanej sakwy przypasanej do przedniego łęku siodła. Przezornie obwiązał go półmetrowym kawałkiem konopnego sznura. Następnie wskoczył na grzbiet swojego konia, po czym ruszył, nie zaszczycając mnie nawet jednym piekielnym słowem.
Stałem jak kołek po środku lasu, czując, jak coś się we mnie gotuje. I co tu się dziwić. Nie licząc nawet na to, że mój towarzysz zbrodni wróci po mnie, poprawiłem przylegającą do pleców torbę, po czym ruszyłem przed siebie.
Przez większość drogi powrotnej myślałem tylko o tym, w jaki sposób powinienem pozbawić życia Mordimera, któremu w myślach zdążyłem nadać już godny tytuł Perfidnego Zdrajcy. Opcji było wiele, od tych podstawowych, poprzez mniej oczywiste, na czystej awangardzie kończąc. Co chwila wpadałem na nowy, jedyny w swoim rodzaju pomysł, misternie wpisując każdy z nich do swojego wewnętrznego planera. Każdy z nich wydawał się jednak nieodpowiedni, nieproporcjonalny do ogromu zdrady, której dopuścił się mój były towarzysz broni. Ograniczyłem się więc do przeklinania go pod nosem, zostawiając wizję brutalnego mordu na później.
W tym samym momencie usłyszałem szybkie „dziękuję” tuż za swoimi plecami. Odskoczyłem gwałtownie, będąc święcie przekonanym o tym, że jestem sam. Ku mojemu zaskoczeniu, osobą stojącą za moimi plecami był nie kto inny, jak Mordomer aka. Perfidny Zdrajca. Chcąc nie chcąc poczułem ulgę, do której za Chiny nie przyznałbym się w tamtym momencie.
- Może zgodzisz się na spłatę długu? – spytał się, zrównując ze mną krok. Spojrzałem na niego zaskoczonym wzrokiem. Uniosłem jedną z brwi w geście niedowierzania.
- Długu? – prychnąłem, w dalszym ciągu nie potrafiąc wybić sobie z głowy wcześniejszego oburzenia. – Owszem, ale chyba nie teraz?
Mężczyzna wbił we mnie dziwne spojrzenie, które sprawiło, że poczułem się nieco niekomfortowo.
- Czemu nie teraz? – zapytał głosem nie mającym konkretnego wyrazu.
- Jest późno, ja jestem zmęczony, mam dość wszystkiego i wszystkich. Chcę wrócić do domu i dać sobie spokój ze wszystkim, absolutnie wszystkim, na najbliższe kilka dni. O ile nie tygodni – to ostatnie dodałem cicho pod nosem, spuszczając gniewny wzrok. Tym samym uciąłem rozmowę, pozostawiając Mordimera z niezadowoleniem wypisanym na twarzy.
Kolejne naście minut marszu przesiąknięte było niezręczną ciszą. Żaden z nas nie wiedział co mógłby powiedzieć w takiej sytuacji. Tak samo nie byliśmy w stanie, a raczej nie chcieliśmy, dodawać nic w odniesieniu do dzisiejszego dnia. Sam zresztą nie potrafiłem wyjść z podziwu temu, ile się dzisiaj działo. Raz złapałem się nawet na myśli, że moje życie powoli zaczyna przypominać słabą powieść przygodową. W końcu, nie wytrzymując klątwy milczenia oraz własnych myśli kołaczących się w głowie, rzuciłem w kierunku towarzysza:
- Dobra, po dłuższym namyśle chyba już wiem, jak możesz spłacić swój dług – mruknąłem. – Dałbym się posiekać za kufel piwa, może dwa. Co ty na to? Oczywiście, idziemy na twój koszt. Plus chciałbym najpierw podrzucić plecak do domu, zanim zaleje się w trupa.
Mordimer? Wybacz za... T O. Następnym razem będę bardziej kreatywna TuT
Liczba słów: 540
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz