sobota, 6 lipca 2019

Od Samuela CD Mordimera

Wizja takiego obrotu sprawy nigdy nie przyszłaby mi do głowy nawet w najśmielszych wyobrażeniach. A, tu trzeba zaznaczyć jedno, bywam dość kreatywną osobą. 
Będąc szczerym, po wczorajszej nocy zakładałem kilka ewentualności. Według pierwszej, którą mimowolnie stawiałem na szczycie wyimaginowanej hierarchii, Mordimer miał nigdy więcej się do mnie nie odezwać. Przyczyną była tu, oczywiście, obawa przed dosięgnięciem nas przez niekoniecznie słuszną, królewską rękę sprawiedliwości. Zresztą co tu się dziwić, nawet ja rozważałem takie wyjście. Gdyby ktokolwiek jakimś cudem trafił na trop naszej dwójki, całe nasze życie ległoby w ruinie. Nawet jeśli uniknęlibyśmy egzekucji, po iks latach spędzonych w lochach pod zarzutem działania na niekorzyść króla nie bylibyśmy w stanie żyć dalej tak, jak mieliśmy w zwyczaju wcześniej. Już na zawsze utknęlibyśmy w najniższej warstwie społecznej, bez perspektyw na pozostałe nam lata. 
W tym momencie chyba nie muszę wspominać, że rzucona wczoraj propozycja była raczej spontanicznym odruchem, niż przemyślaną wcześniej decyzją?
Zdaniem drugiej – najmniej optymistycznej z całego grona – Mordimer mógł wydać mnie straży, mówiąc, że widział mnie w towarzystwie złodziejki królewskich kamieni. Było to dość prawdopodobne. Mężczyzna wiedział jak wyglądała uciekająca przed patrolem kobieta, najpewniej potrafił również przytoczyć mój wygląd oraz opis woreczka, w którym schowane były skradzione klejnoty. W takiej sytuacji odciągnąłby podejrzenia od siebie, jednocześnie budując wszystko moim kosztem. A w obliczu takich oskarżeń nie miałbym czasu na wyjaśnienia – zostałbym od razu ścięty. Mimo wszystko wolałem myśleć, że nawet on nie posunąłby się do czegoś takiego.
Istniała również opcja, że mimo całej negatywnej otoczki naszego pierwszego spotkania, Mordimer skorzystałby z moje propozycji. Przyszedłby, żebym obejrzał jego dłoń oraz podał mu kolejną dawkę maści łagodzącej objawy pogryzienia. Ja, jako mistrz swojego fachu, skutecznie wyleczyłbym wszystkie nieprzyjemne dolegliwości. Po wszystkim może nawet wkręcilibyśmy się w interesującą dyskusję na błahy w obliczu tego wszystkiego temat, w efekcie czego zostalibyśmy kumami… tak, sam zdaję sobie sprawę z abstrakcyjności tejże możliwości.
No i na koniec, oczywiście, pozostaje ewentualność według której mężczyzna zwyczajnie zapomniałby o wszystkim i jakby nigdy nic wrócił do swojego życia. W głębi duszy czułem, że mimo wszystko ta opcja jest moim osobistym faworytem. W ten sposób żadne z nas nie odczułoby negatywnych skutków tego spotkania. Niestety, pozytywne również odeszłyby w niepamięć. 
                Po tym wszystkim nie trudno wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy z samego rana przed moimi drzwiami stanął Mordimer. I to nie Mordimer w wydaniu pewnego siebie, dumnego pajaca, a zmęczonego, potrzebującego pomocy człowieka. Bez słowa wpuściłem go do mieszkania, dyskretnie lustrując wzrokiem jego osobę. Wyglądał na zmęczonego, i to mocno. Jeszcze bardziej niż wczoraj, gdy tłumaczył swoją oszczędność wyrazu właśnie osłabieniem. Jego twarz była blada, o ile przy cerze mężczyzny można właściwie użyć takiego określenia. Włosy sterczące w niechlujnym nieładzie potęgowały wrażenie, że coś jest nie tak. 
     - Coś się stało? – spytałem nieśmiało, zatrzymując się w korytarzu. Mordimer odwrócił wzrok, krzywiąc się nieznacznie. Ten wyraz jego twarzy nie przypadł mi do gustu. Ostrożnie zdjął długi płaszcz, który do tej pory przykrywał całą jego sylwetkę. Dopiero wtedy ujrzałem opinający jego talię opatrunek, który wyraźnie odznaczał się pod materiałem lnianej koszulki.
     - Miałem wczoraj…. pewne komplikacje, kiedy wracałem do domu – powiedział.
W tym samym czasie ja przyglądałem się materiałowi opinającemu ranę. Gdy uniosłem dół bluzki, do moich nozdrzy dotarła nieprzyjemna woń duszącej się pod materiałem ropy. Jednocześnie zaniepokoił mnie widok samego opatrunku.
     - Kiedy zmieniałeś opatrunek? – spytałem. – A raczej tą szmatę, którą próbowałeś zatamować krwotok?
     - Nie miałem niczego innego, więc wziąłem to, co było pod ręką – tłumaczył się niedbale. – Wymieniałem to dzisiaj rano, jakieś dwie godziny temu. 
Stan materiału ni jak nie wskazywał na to. Wyglądał on co najmniej, jakby przyłożony został na świeżą ranę lub jakby nie był zmieniany od przynajmniej ośmiu godzin. Całość nie wyglądała najlepiej.
     - Mamo! Przygotuj mi olejek anyżowy, garść muszkatołowca korzennego, trochę ciepłej wody z krwawnikiem, opatrunki i słoik z suszoną bukwicą – krzyknąłem w kierunku kuchni, wewnątrz której właśnie krzątała się moja matka. Mordimera natomiast poprowadziłem do salonu. – Tylko szybko, proszę. 
Gdy weszliśmy do pokoju, mężczyzna ciężko opadł na jeden z foteli. Pobiegłem do łazienki, żeby szybko odkazić dłonie i związać spadające na oczy, górne partie włosów w niezdarną kitkę. Gdy wróciłem, w salonie była już moja matka z przedmiotami, o które ją prosiłem. 
     - Dobra, zobaczmy co tam masz – powiedziałem, kucając przed Mordimerem. Posłałem mu nieco wymuszony, pokrzepiający uśmiech. – Dasz radę sam ściągnąć ubranie?
Mężczyzna niezdarnie zrzucił z siebie koszulkę. Naszym oczom ukazał się przesiąknięty krwią oraz ropą kawałek jedwabnej szmatki, wrzynający się w opuchniętą, podrażnioną skórę dookoła rany. Mimowolnie skrzywiłem się. 
     - Zaboli – ostrzegłem. Najostrożniej jak potrafiłem ściągnąłem opatrunek, oddając go matce, która od razu poszła go wyrzucić. – Rana kłuta.. Kto, kiedy i czym ci to zrobił? 
     - Naprawdę myślisz, że to odpowiedni moment na przesłuchania? – jęknął, krzywiąc się. – Napadli mnie z nożem. Wczoraj, kiedy wracałem do domu.
Zmarszczyłem brwi, dokładnie przyglądając się ranie. Z chwili na chwilę czułem rosnące we mnie rozdrażnienie. 
     - Mówisz prawdę? – spytałem, jednak widząc wzrok Mordimera, od razu porzuciłem ten temat. – Zakażenie weszło głęboko. Nie wiem jakim cudem doprowadziłeś samego siebie do tego stanu w niecałą dobę, ale wyleczenie tego będzie pracochłonne – mruczałem pod nosem, mocząc przygotowaną przez matkę gazę w wodzie. – Na początek musze to przemyć. Nie ukrywam, będzie piekło jak skurwysyn.
W momencie, gdy płatek zetknął się ze skórą mężczyzny, do moich uszu dotarł stłumiony jęk. Domyślałem się, że to, przez co przechodzi właśnie Mordimer, nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. 
     - Przynieść wam coś przeciwbólowego? – z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie głos matki. 
     - Tak, przyda się. Najlepiej zrób jakiś napar – odkrzyknąłem jej, kontynuując przemywanie rany w akompaniamencie bolesnych jęków Mordimera. 
W pewnym momencie wydarzyła się kolejna, niezbyt spodziewana rzecz. Gdy kończyłem przemywanie rany, mężczyzna dosłownie zwijał się z bólu. Czyniąc zło konieczne, kontynuowałem swoją robotę. Niespodziewanie mężczyzna opadł z sił. Jego głowa ciężko opadła na oparcie fotela, a ja przez ułamek sekundy ujrzałem to samo, co w chwili naszego pierwszego spotkania. Długi, kremowy ogon. Dodatkowo tym razem dostrzegłem parę podchodzących pod kolor włosów uszu. 
Zamarłem z wacikiem uniesionym w dłoni. 

Mordimer? Wedle życzenia.

Liczba słów: 972

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz