piątek, 5 lipca 2019

Od Mordimera CD Samuela

Przyjazny jegomość, może gdybym bardziej sobie cenił ludzkie życie, a oni sami byliby dla mnie warci więcej, niż łajno leżące przy karczmie, chyba bym się z nim zapoznał bliżej. Niestety wiedząc, że jest zwykłym człowiekiem, nie mogłem ryzykować bliższej relacji, która mogłaby się skończyć dla mnie stryczkiem w południe na głównym placu. Temu też nie miałem zamiaru przyjąć jego propozycji, ani też specjalnie się z nim ponownie spotykać. Jeśli jednak los mnie zmusi do kolejnej rozmowy, będę w głębi duszy wdzięczny – w końcu nie jestem samotnym egoistą (a nie, egoistą jestem), który chciałby całe życie żyć w szarych czterech ścianach bez możliwości otwarcia do kogoś gęby. 
Powrót do domu wydał się niestety trudniejszy, niż mogłem sądzić. Ulice całkowicie opustoszały, nie licząc strażników, którzy na mój widok raptownie trzeźwieli i albo się witali, gdyż byłem profesorem i nauczałem ich bękarty, albo uważnie się przyglądali, jakbym miał coś na sumieniu – chociaż czy sprawa z pierścieniem mogła mi leżeć na sumienia? Oczywiście, że nie. Wracałem przez targ, wszystkie stoiska były puste, panowała tutaj martwa cisza, chociaż gdzieś z boku usłyszałem miauczenie kota, a potem hałas, wywołany najprawdopodobniej rzuconym butem w tego zwierzaka. Po chwili moja teza się potwierdziła, gdy usłyszałem „Spieprzaj stąd sierściuchu!” i zamykane z trzaskiem okno. Pokręciłem głowa, kot w końcu też ma prawo do wydzierania swojej gęby, jak ludzie. 
Nagle moją uwagę przykuła zakapturzona postać, idąca naprzeciw mnie. Głowę miała skierowaną w dół, a ja poczułem niepokój. Rozejrzałem się, żadnych strażników, żadnego światła. Mimo to szedłem dalej przed siebie, twardym krokiem i starając się nie zwracać uwagi na przybysza. Niestety on, zwrócił uwagę na mnie. Kiedy po drugiej stronie miałem ciemną uliczkę, śmierdzącą starymi grzybami, nieznajomy, będąc tuż obok mnie, nagle mnie pchnął między budynki, niczym Samuel na naszym pierwszym spotkaniu. Sądziłem, że to ktoś podobny do niego, ale szybko w jego dłoni zobaczyłem błysk. Podniosłem się na łokciach, a widząc napastnika z nożem w ręku, szybko wstałem i odsunąłem się do tyłu. Wtedy usłyszałem ruch z tyłu, instynktownie kucnąłem, a tuż nad moją głową, przeleciał metalowy pręt. Uderzyłem napastnika z tyłu w kolano łokciem, na co się zgiął. Szybko wstałem i uderzyłem go pięścią w twarz, rozkwaszając mu nos. Gdy się odwróciłem, pierwszy zakapturzony z nożem w ręku, zaatakował mnie bardzo szybko. Nie zdążyłem uskoczyć i wbił mi ostry przedmiot pod żebra. Wtedy złapałem go za rękę, w której trzymał broń i spojrzałem na niego, wbijając mu długie pazury w rękę. Jego twarz się zmieniła, patrzył na mnie z przerażeniem, a ja wiedziałem, że zobaczył mnie takim, jakim jestem. Nigdy tego nie rozumiałem, ale w takich sytuacjach moja moc na sekundę zanikała, pozwalając zobaczyć moim oprawcom z kim mają do czynienia. Teraz musiałem go zabić.
Gdybym nie był prawie dwumetrową hybrydą, na pewno bym padł na ziemie od zadanego ciosu. Jednak nią będąc, mogłem trzymać jego dłoń ze wbitym nożem, a następnie przejechać pazurami po jego szyi. Potem pod wpływem adrenaliny, uderzyłem go jeszcze pięścią w twarz i kopnąłem w brzuch, dla pewności, że nie wstanie i zdąży stracić tyle krwi, że nie da się go uratować. Kiedy opadł na ziemie, puścił nóż, który powoli z siebie wyjąłem. Zacisnąłem zęby, by nie jęknąć, a potem szybko zatamowałem krwawienie byle materiałem. Do domu został mi tylko kawałek, wystarczyło przejść nie zauważenie. 
Sprawdziłem jeszcze mężczyzn, którzy mnie zaatakowali. Ten z metalowym prętem uderzył głową o ścianę, więc nie miał pulsu, musiał sobie rozwalić czaszkę. Drugi zaś leżał na ziemi jeszcze żywy, ale powoli się wykrwawiał. Nie wiedząc, czego chcieli - pewnie pieniędzy – szybkim ruchem poszedłem do domu. Raz spotkałem strażników, którzy bacznie mnie obserwowali, ale jakimś cudem przeszedłem obok nich bez zbędnej rozmowy. Gdy dotarłem do domu, okazało się, że sam straciłem sporo krwi, a mój arsenał lekarza był… pusty. Obmyłem ranę wodę i jakoś zatamowałem. Śmieszne jest to, że mówiąc do Samuela „jestem zmęczony” kłamałem, a teraz jak tylko się położyłem, zasnąłem od razu.
Miałem nadzieje, że nie wda się zakażenie, ale się myliłem. Rano moja rana wyglądała gorzej, a ja nie mając żadnych dostępnych leczniczych środków – niestety nie uzupełniłem zapasów – musiałem pójść do lekarza. Problem był tylko taki, że jedyny lekarz w tym miasteczku był akurat na wyjeździe rodzinnym i jedna osoba, która mogła mi pomóc, to zielarze. 
Jak dobrze, że znałem Samuela, on może chociaż nie wyda mnie strażnikom.

<Samuel? Pomóż swemu rycerzykowi>

Liczba słów: 710

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz