poniedziałek, 8 lipca 2019

Od Samuela CD Mordimera

Westchnąłem głęboko, ciężko opadając na jeden z wolnych foteli. Ten zaskrzypiał nieznacznie pod moim ciężarem. Czułem się wyczerpany jak chyba nigdy wcześniej. Skuliłem się, chowając twarz w dłoniach. Sam nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć.
 Mordimer nie mógł być człowiekiem, wszystko jednoznacznie na to wskazywało. Zakażenie w jego organizmie rozeszło się za szybko. Nawet człowiek z niemalże zerową odpornością do takiego stadium doszedłby w co najmniej dwa dni, podczas gdy mężczyzna wyhodował takie paskudztwo w kilkanaście godzin. Dodatkowo wszystkie rany goiły się na nim zdecydowanie zbyt szybko. Przykładem mogłyby być chociażby te nieszczęsne mrówki, które pokąsiły mężczyznę niecałą dobę temu. W trakcie opatrywania Mordimera mojej uwadze nie umknął fakt, że po całym zajściu nie było już śladu. No i nie mogę zapomnieć o tym, co na początku wziąłem za zwykłe przewidzenie. Ogon… chyba nie muszę mówić o tym, że ludzie z reguły nie mają ogonów? Pominę już kwestię puchatych uszu. Zresztą, dłużej o tym myśląc, sama sylwetka mężczyzny wydaje się nadzwyczajna. Nawet w najlepszych fightclubach trudno o tak dobrze zbudowanego, dodatkowo wysokiego na prawie dwa metry zawodnika. 
Moje rozmyślania przerwała matka, która ostrożnie weszła do pomieszczenia. Uniosłem głowę. Na jej twarzy malowała się troska. 
     - Sammy, jak się czujesz? – spytała, podchodząc do mnie. W jej głosie wyraźnie doszukać się mogłem zmartwienia.  – Widzę, że z kolegą dobrze ci poszło, ale sam wyglądasz marnie – pogłaskała mnie po głowie, siadając na oparciu fotela.
     - Jestem… zwyczajnie zmartwiony jego stanem – powiedziałem, wahając się. Ostatecznie postanowiłem nie mówić o niczym rodzicielce. Wtajemniczanie dodatkowych osób w to wszystko mogło jedynie przysporzyć nam kolejnych kłopotów. 
     - Chciałbyś przy nim zostać? – spytała, spoglądając na mnie ze zrozumieniem. – Nie mamy dzisiaj dużego ruchu, bez problemu poradzę sobie sama. 
Kiwnąłem głową twierdząco, w duchu wychwalając kobietę ponad niebiosa. Matuchna podniosła się.
     - W takim razie idę. Na blacie w kuchni położyłam ci coś do jedzenia i kilka leków, które mogą się przydać – powiedziała na odchodne, znikając za drzwiami. 
Ciężko podniosłem się z fotela, kierując swoje kroki w stronę łazienki. Tam wziąłem szybki prysznic, dokładnie odkaziłem ręce, po czym udałem się do kuchni. Na bacie faktycznie leżał talerz z kilkoma kromkami chleba i kostką sera oraz kilkanaście różnych fiolek z maściami, naparami i mieszaninami o różnych składach i właściwościach. Niewiele myśląc wpakowałem do ust spory kawał chleba. Ostrożnie podniosłem wszystkie drobne naczynka, w celu zaniesienia ich do salonu. Na miejscu poukładałem je skrupulatnie na stole, dokładnie ustawiając kategoriami przeznaczenia, siły i możliwości zastosowania. Później skoczyłem do kuchni po talerz z jedzeniem i trzy szklanki wody. Jedną dla siebie, dwie dla Mordimera. Gdy po raz kolejny zasiadłem w salonie, natychmiast wziąłem się za jedzenie. Dopiero w tym momencie poczułem, jak bardzo byłem głodny.
W międzyczasie zastanawiałem się nad postacią Mordimera. Kim on był? Właśnie to pytanie nieustannie kołatało się po mojej czaszce. Kotołakiem? Zmiennokształtnym? Chimerą? Hybrydą? Nie miałem bladego pojęcia o klasyfikacji wygnańców, znałem jedynie pojedyncze określenia wraz ze strzępkami informacji na temat danego gatunku. Nic dziwnego, że nie byłem w stanie rozpoznać w Mordimerze  żadnej nadnaturalnej istoty. Zwłaszcza, że ten nawet w trakcie snu nie okazywał swoich nadprzyrodzonych cech. Ze skromnej puli doświadczeń doszedłem do wniosku, choć nie byłem pewien czy słusznego, że mężczyzna musi mimowolnie odsłaniać się w chwili skrajnego wyczerpania oraz w trakcie używania swoich dodatkowych kończyn w konkretnym celu. Teraz byłem już przekonany o tym, że złodziej na targu potknął się właśnie o Mordimerowy ogon. 
Podniosłem wzrok, przyglądając się śpiącemu mężczyźnie. Świadomość, że mam przed sobą przewyższającego mnie pod każdym względem wygnańca, oczywiście, wzbudzała we mnie lęk i spory respekt przed jego osobą. Nie mniej jednak darzyłem go pewną sympatią, której nawet fakt bycia wygnańcem nie potrafił mnie pozbawić. Mordimer przez cały ten czas nie zrobił mi krzywdy, mimo, że bez wątpienia mógł to zrobić. Co więcej, kilka razy mi pomógł, za co aż do teraz jestem mu wdzięczny. Czemu miałbym odwrócić się od niego tylko przez to, że jest wygnańcem? Nigdy nie rozumiałem tej całej nagonki na nadnaturalnych. Kiedyś potrafiliśmy żyć z nimi w zgodzie. Czemu właśnie teraz mamy się nawzajem wybijać? 
Wstałem z fotela, aby wyciągnąć z szafki koc. Przykryłem nim nagi tors mężczyzny, żeby choć trochę uchronić go przed zimnem. Następnie zająłem miejsce na sofie stojącej naprzeciw zajętego fotela. Leżałem bez ruchu dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, jak omówić tą kwestię z Mordimerem. Kilka minut później zasnąłem.
W pewnym momencie obudził mnie dźwięk potrąconego nogą krzesła oraz cichy syk Mordimera, który mu zawtórował. Przez chwilę nie byłem w stanie niczego dostrzec w ciemnościach. Dopiero po chwili moje oczy przyzwyczaiły się do braku światła, a ja ujrzałem schyloną sylwetkę Mordimera, który najwidoczniej właśnie gdzieś się wybierał. Czyżby chciał zwiać? 
Niewiele myśląc, nachyliłem się ku niemu, niezdarnie chwytając jego nadgarstek. Mężczyzna obrócił się gwałtownie, jednak ja nie zwolniłem uścisku. 
     - Nie odchodź – wydukałem, dalej zaspany.


 Mordimer?

Liczba słów: 785

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz